Tuesday 29 December 2009

poświątecznie...

Naprawdę nie obraziłabym się, gdyby dziś, jak co drugi wtorek, obudziłby mnie rano brzęk szkła wrzucanego do śmieciary. Zwłaszcza, że przygotowałam i wystawiłam przed dom wszystkie odpady nadające się na recycling... Łudziłam się nadzieją, że być może mam twardy sen... Lecz niestety rzeczywistość okazała się brutalna - o recycling dnia dzisiejszego nie zadbano! Ba, nie zadbano także o wywiezienie "normalnych" śmieci! I teraz przed moim oknem maluje się żałosny obraz góry śmieci rozrastającej się wokół przepełnionych po brzegi śmietników...
A było tak pięknie! Pierwsze od lat "x" białe święta w Szkocji! Za oknem biało, pruszy śnieg, który tworzy miękką puszystą pokrywę na brudnych chodnikach Leith. I tak jakoś świątecznie i ciepło mimo niskiej temperatury. Święta, magiczny nastrój, czas z bliskimi... Cóż, nie da się ukryć, że ślady po minionych świętach głoszą raczej smutną prawdę: dziś Święta Bożonarodzeniowe to raczej Święto Konsumpcji. Bo jaki inny wniosek mogę wysnuć, gdy wracając do domu potykam się o wielką torbę papierową z napisem "Happy Christmas!", a chwilę potem spostrzegam na środku chodnika porzucony niechciany prezent?
Serio smutno mi się robi jak widzę coś takiego! Pamiętam, że jak byłam dzieckiem w któreś święta oglądałam bajkę o niechcianych prezentach, które trafiały na strych i były bardzo samotne i smutne. Przynajmniej jakieś przesłanie dla dzieci, że mają szanować prezent, który dostały od kogoś, kto przecież musiał na to zapracować. A teraz? W sklepach poświąteczne kolejki do wymiany bądź zwrotu niechcianych prezentów. A z koszy na ulicach aż wylewają się śmieci, w których pewnie niedługo utoniemy!

I teraz zastanawiam się, czy poświątecznie, jak już biały śnieg się stopił i tylko ślizgawica na chodnikach została, zamierzam snuć jakieś czarne wizje na temat wszechobecnej konsumcji i śmieciokreacji? Może jest jeszcze dla nas, Ziemian, jakiś ratunek i za parę lat nie będziemy musieli wykopywać się spod naszych śmieci, by złapać transport na inną planetę, którą pewnie też zaśmiecimy w mgnieniu oka?

Saturday 12 December 2009

spotkanie z "emigracją wcześniejszą"

Parę dni temu w moje ręce dostała się ulotka będąca swego rodzaju zaproszeniem na przedświąteczny bazar organizowny przez Stowarzyszenie Polek w Edynburgu. Tym razem sobota wolna, więc czemu nie... Zwłaszcza, że bardzo lubię te wszystkie bazary, targowiska, pchle targi i takie tam. Bo gdzie znaleść prawdziwe skarby jak nie w takich miejscach?! A zatem parę funciaków w garść i śmigam na bazar!

Prawdę mówiąc zaskoczyło mnie zarówno miejsce, jak i panująca tam atmosfera... Po prostu jak tylko weszłam do budynku miałam świadomość, że nie na takie miejsca trafiałam do tej pory w Edynburgu. No i nagle jakbym znalazła się w jakimś innym świecie i wiedziałam, że nie poprzestanę na zakupieniu wspaniałych powideł śliwkowych pani Zosi czy też podziwianiu tzw. Christmas cake-ów pani Jasi, które na moją kieszeń były jednak zbyt drogie. Bo to jest tak: wchodzę do budynu, na dole jest kawiarnia, siedzą w niej dwie babcie, jakieś domowe ciasta, kawa itd. No a bazar w sali na piętrze. Tam tak samo: kilka pań, jeden pan, ciasta, powidła, bigos, ręcznie robione czapki, szale... osławione niegdyś moherowe berety chyba też jakieś tam leżały. Parę ludzi się kręci to tu to tam. I wszyscy mówią i po polsku i po angielsku. Chyba bym sobie nie darowała jakbym choć trochę nie pogadała z tymi ludźmi. No i tak parę słów z jedną babcią, parę z drugą. Nagle się dowiaduję, że niestety stowarzyszenie umiera śmiercią naturalną - pań było chyba ze 300, a zostało 5. I same babcie. I nikt się w to nie włącza. Smutne...
Jakieś rozczarowanie zaczynało mnie dopadać, ale pomyślałam, że zajrzę do tej kawiarni, kto tam siedzi, może z kimś porozmawiam. Strzał w dziesiątkę! "Proszę, proszę, wejdzie pani, usiądzie, kawa, herbata, ciastko..." No to zamówiłam kawę i dosiadłam się do pani, która zaprosiła mnie do swojego stolika. Bo tak się właśnie trafia na ludzi - perełki. Takich, po rozmowie z którymi oczy ci się same śmieją i jakoś ten świat się wydaje bardziej przyjazny. Takich, którzy naładowują cię chęcią do działania, taką pozytywną energią. Bo taką właśnie osobą jest pani Izabella z Polish Scottish Cultural Association. Ja o takich ludziach mówię, że są magiczni i emanują taką pozytywną energią. I to zrozumienie, że jasne dziewczyno, skończyłaś studia, a sprzedajesz kanapki, to przecież nie ma w tym nic złego, każdy tak zaczyna. W tej wcześniejszej emigracji też tak było przecież. Oficerowie zatrudniali się w barze czy w kuchni, bo jakoś trzeba na życie zarobić. No a z drugiej strony podejście, żeby coś robić, jakoś się kulturalnie udzielać, bo przecież nie tylko o kasę tu chodzi.
Przemiłe popołudnie, powiedziałam, że odwiedzę panie wkrótce. I oczywiście tak zrobię. Bo jest to jakieś wyjście gdzieś dalej, gdzieś poza własną perspektywę, które pozwala odkryć coś innego lub spojrzeń na pewne sprawy nieco inaczej. A i przyznać muszę, że panie się ucieszyły, że jakaś młoda osóbka zainteresowała się ich działalnością i chce je znów odwiedzić.

Takie to mniej więcej było moje pierwsze, i mam nadzieję, że nie ostatnie spotkanie z tą wcześniejszą polską emigracją. Z ludźmi, którzy tak jak my wyjechali, tylko w innych okolicznościach. Bo przecież migracje towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. I tak z dzisiejszej rozmowy dowiedziałam się, że w XVII wieku była dość spora emigracja Szkotów do Polski i nawet jeden z nich był prezydentem Warszawy. Niedawno odsłonięto tablicę upamiętniającą na warszawskiej Starówce. I proszę, byłam niedawno w Warszawie, a o tym dowiaduję się w Edynburgu. Tak, trafiłam na ludzi, którzy są skarbnicami wiedzy i muszę przyznać, że to takie uczucie jakbym znalazła jakiś skarb...

Monday 7 December 2009

powroty z wakacji

O powrotach będzie. Powrotach z wakacji... Bo przecież oczywiste, że najlepszą porą na wakacje jest listopad, kiedy Edynburg ogarniają ciemności, siła i zimność wiatru wydaje się być nie do zniesienia, a warunki atmosferyczne uniemożliwiają radość śmigania po mieście rowerem. I wtedy trzeba na chwilę się gdzieś przemieścić. Najlepiej gdzieś, gdzie jest ciepło i można zaaplikować sobie trochę słonecznej witaminy D, która wszak chroni od popadnięcia w depresję.
A zatem padło na Grecję. Wakacje w Grecji pod koniec listopada, brzmi wspaniale. I było wspaniale. Tylko najgorsze to są powroty. Owszem w autobusie z lotniska śmieje ci się gęba, wszak wracasz do domu, ale parę chwil, parę uderzeń zegara i nagle popadasz w codzienny kierat: praca, dom, od czasu do czasu jakaś impreza... a czas pędzi nieubłaganie i w głowie rodzi się myśl: muszę coś ze sobą zrobić! Przyznać muszę, że myślę, myślę i różne rzeczy wymyślam, małe i duże, mądre i głupie, ale jeśli chodzi o myśli tychże realizację to najlepiej wychodzi mi wymyślanie kolejnych podróży. I tak się kręci ta karuzela...
Tak sobie myślę teraz, że sobie za dużo naobiecywałam. Że te wakacje to mnie energią naładują na cały rok i na przykład także entuzjazmem do pracy... a tu entuzjazmu jak nie było tak nie ma. Entuzjazm to jest na parę dni przed wakacjami... I tak to właśnie lubię się sobie zapętlać, że wracam z jednych wakacji i myślę o kolejnych...
Ale nie, nie, ja wcale nie marudzę i nie narzekam!!! Ja przecież kocham Edynburg. To miasto ma magię i teraz tu jest mój dom. Bo tak mówię, wracam do domu. A że te powroty nieraz są ciężkie to już inna sprawa...

Monday 2 November 2009

te pierogi ruskie mnie wciąż męczą!

Dzisiejsze zakupy w hipermarkecie ASDA okazały się być dla mnie nielada odkryciem. I nie chodzi tu tylko o ilość i urozmaicenie produktów takie, że można dostać oczopląsu, zwłaszcza jeśli zazwyczaj, jak na polskiego emigranta przystało, codzienne zakupy robi się w Lidlu...

Tyle tytułem wstępu, czas na story!
Kolejne alejki, kolejne produkty w koszyku... oj, nadszarpię sobie budżet! I tak jakoś znalazłam się w nieco chłodniejszym punkcie sklepu, tj. na dziale mrożonki. Oglądam sobie produkty i nagle mój wzrok pada na moje ukochane ruskie pierogi, oczywiście made in Poland. Obok nich leżą kluski śląskie, pyzy z mięsem i inne takie rzeczy. Nie powiem, żeby obecność tych produktów w brytyjskim hipermarkecie okazała się dla mnie jakimś zaskoczeniem. Mogłam się tego spodziewać, wszak polskie Jeżyki i Wedlowskie ptasie mleczko królują na półkach Tesco obok Kubusia i pasztetu podlaskiego. Poza tym tuż obok leżą mrożonki tajskie i jeszcze jakieś inne, z krajów bardziej odległych niż Polska. No cóż, w końcu żyjemy w społeczeństwie multikulturowym, a jedzenie stanowi bardzo istotny element specyfiki życia przedstawicieli różnych kultur. Ale nie o tym jak bardzo ważne jest jedzenie miałam pisać...
Nie da się ukryć, że przy nadszarpniętym budżecie i w czasach kryzysu nierozsądnym wydawałoby się po prostu wrzucenie produktu do koszyka bez spojrzenia na cenę. Spojrzałam więc i co się okazało? Pierogi ruskie w Asdzie kosztują 99 pensów, natomiast w lokalnym małym polskim sklepie ponad 3 funty. Różnica kolosalna. I w tym momencie zaczynam się zastanawiać dlaczego... Oczywiście, powszechnie obserwowaną prawidłowością jest, że te same produkty w hipermarketach są tańsze niż w małych sklepikach. Ale aż tak?

Skoro jedzenie jest elementem kultury (oczywiście w tym szerokim antropologicznym znaczeniu słowa "kultura") to co można by powiedzieć o tym właśnie elemencie polskiej kultury na emigracji. Emigrujemy razem z naszym ukochanym polskim jedzeniem, to po pierwsze. Parę lat temu pół walizki świeżego emigranta zajmowały polskie konserwy i inne smakołyki. Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć polski sklep i wypiekać polskie pieczywo, co by tu rodacy na emigracji czuli się bardziej jak u siebie. Potem powstawały kolejne i sklepy i restauracje, czy może raczej bary. Oczywiście ceny brytyjskie, ale skoro się zarabia funciaki to przecież można sobie pozwolić. A potem zaczęliśmy eksportować. W sensie nasze polskie produkty trafiły na półki Tesco. Doskonale pamiętam jak dorwałam w Tesco sok Kubuś jakieś 20 pensów tańszy niż w polskim sklepie...

Tak, wszystko pięknie, ale te pierogi ruskie mnie wciąż męczą! Tak sobie myślę, że może my Polacy mamy takie wysokie mniemanie o sobie, a raczej o naszym jedzeniu... Po prostu cenimy się i dlatego ceny w polskich sklepach są jakie są. Ale z drugiej strony się tak jakby komercjalizujemy, w sensie, że nasze unikalne jedzenie staje się powszechnie dostępne dla ogółu. I tym samym traci pewną magię, przestaje być czymś szczególnym i niepowtarzalnym. Po prostu wtapiamy się w ten melting pot i to jest w pewnym sensie także naturalna kolej rzeczy. Chcemy żyć i funkcjonować w społeczeństwie multikulturowym i mamy jakąś tam otwartość na poznawanie innych, więc i my musimy dać się poznać. Migrujemy, a z nami migruje nasza kultura i dzięki temu możemy obdarować czymś nowym społeczność goszczącą nas, emigrantów. Nawet jeśli będą to tylko pierogi ruskie, które można kupić w Asdzie za 99 pensów. A może nie "tylko" pierogi, a "aż" pierogi, wszak polskie powiedzenie głosi "przez żołądek do serca".

Thursday 29 October 2009

receptę na emigracyjną codzienność poproszę...

Muszę coś zmienić w swoim otoczeniu: pracę, stan cywilny, dzielnicę, w której wynajmuję pokój, znajomych do imprezowania... a może wystarczy kolor włosów? Mogłabym rozszerzeć jeszcze tą listę i na końcu ewentualnie dodać "niepotrzebne skreślić". Ewentualnie, bo w przypadku skrajnie silnego odczucia szarości i monotonii aż chce się zmienić wszystko i tylko niewiadomo za co się zabrać najpierw. I jak takie myśli mnie nachodzą to stwierdzam, że dopada mnie emigracyjna codzienność, która na dobrą sprawę niczym nie różni się od codzienności w kraju. No, może prawie niczym. I wtedy jakaś taka zła na samą siebie jestem, bo przecież zdecydowałam się wyjechać, żeby było fajnie i coś się działo. No a tu... jesień, szarość za oknem i nuda.

Na szczęście nie jest jeszcze aż tak do końca źle. W mojej głowie siedzi takie lekarstwo na lekką deprechę. Może raczej recepta niż lekarstwo. Chodzi o to, by przez chwilę być turystą. Takim, co to się nie spieszy, idzie sobie ulicą czy parkiem i dostrzega jakieś takie drobnostki jak odbicia pomarańczowo - złocistych drzew w rzece albo jakieś niesamowite, raczej nieprzydatne nikomu przedmioty na wystawie sklepowej. Fajnie jest mieć w takich momentach aparat, by móc powiedzieć: "Chwilo trwaj! Jesteś piękna!" i uwiecznić tą sekundę zachwytu.
Lubię czuć się turystką, bo uważam, że to przywilej. Przywilej do robienia głupot, dziecinnej beztroski, okazywania radości i braku tego całego: "Eh, to nie wypada, bo co ludzie powiedzą..."
Byłam ostatnio w małym miasteczku w Irlandii Północnej. Spodobała mi się dekoracja okna jednego z lokalnych pubów. Sięgnęłam więc po aparat i do dzieła! Po zrobieniu paru zdjęć zrobiłam lekko speszoną minę, gdyż zauważyłam, że zostałam spostrzeżona przez osoby siedzące w środku. No cóż, jestem turystką, wolno mi - mówię do siebie i już jakoś tej radości mam w sobie więcej.

Thursday 15 October 2009

bo co oni tak właściwie myślą o Polakach?

Zostałam dziś zapytana przez koleżankę, Polkę mieszkającą w Edynburgu, czy podczas mojej niedawnej wizyty w jednej ze szkockich instytucji, zajmującej się, górnolotnie mówiąc, wspieraniem rozwoju zawodowego i kariery takich młodych i ambitnych jak ja, nie odczułam jakiegoś, mówiąc eufemistycznie, specjalnego traktowania z racji tego, że jestem Polką. W sensie, czy dali mi do zrozumienia mniej lub bardziej bezpośrednio, że karierę to ja w Szkocji mogę zrobić jedynie starając się pobić rekord przepracowanych w ciagu tygodnia godzin, oczywiście spędzonych na sprzątaniu, pichceniu tostów tudzież smażeniu bekonu. No, od czasu do czasu, aby rozwijać się zawodowo niezbędne są przebłyski myślenia, czy aby dodać mleka do herbaty, którą ktoś zamówił pół sekundy temu...
Chyba się rozpędziłam w tym wyolbrzymianiu... Generalnie chodzi o to, że pytanie dotyczyło tego, czy odczułam, że byłam jakoś inaczej traktowana ze względu na moją narodowość. Moja odpowiedź: w ogóle nic takiego nie odczułam. Pani, z którą rozmawiałam, nawet nie zapytała mnie skąd jestem. Po prostu rozmawiałyśmy o konkretach i miałam wrażenie, że gdybym była Szkotką, Angielką, Niemką czy jakiejkolwiek innej narodowości osobą, ta rozmowa pewnie by się znacznie nie różniła.
No co innego klienci, którym sprzedaję ciastka pakowane w papierowe torby... No nie wszyscy oczywiście. Ale zdarzyło się i to całkiem niedawno, że przyszedł pan i zapytał się mnie czy jestem z Polski. Odpowiedziałam, że tak, bo przecież Matki Polski ja się nie wstydzę! A on na to, że tutaj strasznie dużo Polaków. Polaków i Hiszpanów. I że jak ktoś nie mówi ze szkockim, ewentualnie brytyjskim akcentem to on już wie, że to albo Polak albo Hiszpan. No i potem się mnie zapytał, ilu Polska ma mieszkańców i czy ktoś jeszcze w ogóle w Polsce został, czy wszyscy przyjechali tu. I teraz taka moja wizja: ląduję na Okęciu, a tam pustka, dobijam się do centrum Warszawy (oczywiście z buta, bo wszyscy kierowcy wyemigrowali, wszak dubble-decker to coś jak dwa razy zwykły autobus) i tam.... No nie, to jakaś bzdura!!!
Nie wiem, czy to pytanie tego pana to był jakiś żart, którego ja nie zrozumiałam, czy może jakiaś próba okazania niezadowolenia, że tylu Polaków się tu najechało... Aha, jeszcze się mnie zapytał, czemu nas tu tyle. Czy to jakiś advertising? No jasne, że advertising! Chyba powinien być dumny, że ludzie rozsiewają pozytywne opinie o jego mieście, prawda? Ja tam bym się nie obraziła jakby do mojego miasta się najechało jakiś ludzi z końca świata, bo ktoś z ich znajomych był tu wcześniej i powiedział, że jest fajnie, ładne miasto, super atmosfera i przyjeżdżajcie.
Znowu taki "temat-rzeka" poruszyłam... No cóż, jest Polaków w Edynburgu wielu, nie da się ukryć. Ale cóż... Może po prostu trzeba przyjąć do wiadomości, że obecność Polaków już się niejako wpisała w pejzaż tego miasta czy nam się podoba czy nie. I tu rozkminiać już nie zamierzam. Zamiast tego przytoczę pewną historię, także z mojej emigracyjnej pracy:

Zmiana nocna, a właściwie późnowieczorna, owego dnia przypadła mnie. I to było już właściwie jak już tuż-tuż godzina zamknięcia sklepu wybiła, ale jakiś pan wszedł, to przecież nie wygonię. To sprzedałam jakieś ciastko czy coś i pan się mnie pyta... (tak! skąd wiecie?!) skąd jestem. Ja mówię, że z Polski na co on: " 'tak' means yes, 'nie' means 'no' ". To powiedziałam coś, że fajnie, że zna jakieś słowa po polsku. Pana to chyba zmotywowało do zaimponowania mi znajomością kolejnego polskiego słowa, w związku z czym ze szczerym uśmiechem wypowiedział słowo "kurwa". Zrobiłam minę w stylu "nieładnie tak mówić do kobiety". Pan lekko zamieszany stwierdził: "This one is not very polite". "This one is very unpolite, I'd say" - odparłam.

No i co? Uczymy Szkotów brzydkich słów i oni mają o nas mieć ładne zdanie, tak?! Może zacznijmy uczyć ich jakichś miłych zwrotów w stylu: "Masz ładne oczy, kupię ci kwiatka", albo takich ambitnych jak: "Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego"? W La Corunii spotkałam Hiszpana, który właśnie to mi powiedział po polsku (o koralach, nie o kwiatkach). Czyli można i da się. To co, mam zacząć małą akcję społeczną pod tytułem: "Propagujmy piękną polszczyznę na emigracji"?

Tuesday 13 October 2009

???znaki zapytania???

Uciekły mi moje myśli... To straszne!
Więc tym razem chyba nie będzie o emigracji... Tylko o tak zwanych życiowych znakach zapytania. Bo nocą potoki myśli najszybiej płyną... I tych znaków zapytania pojawia się najwięcej. Jedne znikają w lustrze, gdy wklepuję w twarz krem na noc. Inne tworzą jakieś dziwne kształty, z których wykluwają się nowe pomysły, które eksplodują energią do działania. Tylko, że... czasem jest bum!, czyli generalnie większa część energii przekształca się w pytanie: A co ja zrobię jak mi się nie uda??? Dramat, prawda?
Wyobrażam sobie taką sytuację: za cztery powiedzmy lata wracam do Polski z pewnym niedowierzaniem, że te cztery lata tak szybko minęły. I ludzie się mnie pytają co ja właściwie przez te cztery lata robiłam. A tu tak... kanapeczka, kawka, ciastko, zupcia, sałatka... oj! sałatka to już coś bardziej wyszukanego... to raczej w domu po godzinach... Jakby tak każdą kanapkę przeliczyć na zdanie czy nawet pół zdania mojej pracy magisterskiej to by mi doktorat wyszedł!
No i dalej sobie wyobrażam, że tak ktoś się mnie pyta: no to po co właściwie było ci tam siedzieć tyle czasu? Ehhhh.... Znaki zapytania eksplodują mi przez uszy! I co dalej? Energia eksploduje, wielkie bum! i nic już nie ma. Zaczynam od nowa.
To może bardziej optymistyczna wizja. Powiedzmy, że serio wzięłam sobie do serca, że dyplom magistra zobowiązuje i zabrałam się za swoją karierę. Jakoś się to wszystko kręci. Cierpliwość została wynagrodzona, pracuję w swoim zawodzie za całkiem dobre pieniądze. I nagle... bum! wracam do kraju. I znowu w mojej wizji pojawia się osoba, metafora znaku zapytania: Po co wróciłaś? Źle ci tam było? hmmm....

No nie! Znowu jakaś czarna wizja mi się wyłoniła! Zastanawiam się jaką by tu przytoczyć historię: smutną czy radosną i prawdę mówiąc nie wiem. Niezależnie od klimatu byłaby sugestywna. Chyba więc pogrożę się w tym moim wielkim znaku zapytania i będę czekać aż wybuchnie i obdarzy mnie jakąś konstruktywną energią do działania. Bo znaki zapytania wciąż będą się pojawiać i chyba chodzi o to, by je jakoś uchwycić i wrzucić w ten nocny potok myśli, tak by dopłynęły do właściwego portu.
No to co, moja pani, zapytam samą siebie, jak już mamy dyplom magistra to zaczynamy zdawać niekończący się egzamin z życia?! Hę?

Friday 9 October 2009

druga strona lustra

Glasgow Central, godzina 00:23 czasu lokalnego. Rozbieżność pomiędzy rozkładem jazdy autobusów a moim zegarkiem wskazuje na to, że ostatni bus, którym mogłam dojechać do punktu docelowego odjechał jakieś 10 minut temu. Czarność nocy w nieznanym mieście wzbudza lekki niepokój. Przezwyciężając bezradność wybieram w telefonie numer kolegi, którego mam tu odwiedzić. Rozkminiamy jak mam dotrzeć na miejsce: taksówka, inny autobus... co mam zrobić... W tym momencie właśnie nadjeżdża autobus. Krzyczę w słuchawkę: "Przyjechał! Wsiadam!" i się rozłączam.
"One single, please! How much is it?" pytam kierowcę. "Where are you going?" odpowiada mi pytaniem na pytanie. Teraz to już zgłupiałam. Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiem, gdzie jadę. Co za absurd! Lokuję więc walizkę (jadę z lotniska) tak, by nie przeszkadzała wsiadającym, mówię: "Wait a second, please" i ponownie wybieram numer mojego kolegi. Kierowca rusza, ale pozwala mi zostać w busie, choć jeszcze nie zapłaciłam. Chyba krzyczę do słuchawki: "Stary, gdzie ja jadę???". Powtarzam kierowcy głośno nazwę dzielnicy. On wydaje się nie słyszeć, bo uchyla lekko szybkę i mówi do mnie po polsku: "Hej! Słyszysz mnie?"...
Pan kierowca okazał się być bardzo pomocny i życzliwy. Nie dość, że nie kazał mi wysiąść, skoro nie wiem, gdzie jadę, to jeszcze sprzedał mi bilet całodniowy w cenie normalnego (bo przecież biedna zagubiona istotka, która nie wie gdzie jedzie mogłaby potrzebować złapać kolejny autobus), a potem zawołał mnie, gdy zbliżał się przystanek, na którym miałam wysiąść. I tak oto w czuleściach glasgowiańskiej nocy trafiłam do celu...

Nie mam zamiaru rozkminać, dlaczego ten kierowca mi pomógł. Czy to dlatego, że ogólnie jest miłym człowiekiem czy dlatego, że poczuł swego rodzaju solidarność z rodaczką. Historię tę (jak najbardziej autentyczną!) przywołuję dlatego, że jest kolejnym przykładem obalającym stereotyp, że polski emigrant drugiemu polskiemu emigrantowi wilkiem, że Polak Polakowi to tylko zaszkodzi. Bo przecież nieraz, zwłaszcza w Polsce, słyszy się, że jak wyjeżdżasz zagranicę to trzymaj się jak najdalej od Polaków i jak możesz to ich unikaj, bo tylko cię okradną czy wykorzystają twoją naiwność. Nie twierdzę, że różne zasłyszane niefajne historie to sto procent kłamstw, ale... Jest też druga strona lustra i to ją chcę widzieć.
Siedzi we mnie taka niepokorna, niepoprawna optymista, pełna wiary w człowieka i w ten świat i w ludzkość jako taką. I takie małe epizody, jak ten opisany powyżej, tą moją wiarę budują i wspierają jej fundamenty. I mogę dalej wieść swój uśmiechnięty emigracyjny żywot.
Tak zwani wierni patrioci zadają mi pewnie teraz pytanie, czy w związku z powyższym postrzegam Polskę jako szarość, gdzie brak pomocnych i życzliwych ludzi. No może to ci bardziej złośliwi i czepialscy tak mi by powiedzieli... Ale ja się do nich tylko uśmiechnę i powiem: Tak, w Polsce pociągi są wolne, brudne i obdrapane. Pani w kasie biletowej na dworcu oscentacyjnie sugeruje, że jestem komplentą ignorantką jeśli chodzi o taryfy PKP, przy tym krytycznie przygląda się mojej filcowej broszce przypiętej do płaszcza. No i w żadnym sklepie nie widziałam, żeby można było kupić hummus (może zbyt mało sklepów odwiedziłam). Ale... Ale i tak wiem, że kiedyś wrócę do Polski. Jeszcze nie teraz, ale kiedyś tak... To chyba z tęsknoty za białym serem i polskim pieczywem... A poza tym nic nie śmieszy mnie tak jak absurdy polskiej rzeczywistości!
Chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że emigracja pozwala nabrać mi dystansu do tego, co dzieje się w Polsce naszej i do tego jak tam teraz życie wygląda. Bo jak się już wyjechało na dłużej, a potem przyjeżdża się na chwilę to rzeczy banalne i niedostrzegalne dla obecnych w tej rzeczywistości polskiej na codzień zaczynają cię zdumiewać. To także jest taka druga strona lustra.

Thursday 24 September 2009

rozkminki o odległościach

Są takie momenty, że czuję, że powinnam być w Polsce... Nie to, że ogólnie, że na zawsze czy na stałe czy jak, tylko w tym konkretnym momencie.
Może inaczej... nie chodzi mi o bycie w Polsce jako w moim ojczystym kraju. Chodzi o ludzi. W tym momencie konkretnie o rodzinę. Po prostu czasem są momenty, że lepiej by było jakbym była z nimi... I w takich właśnie chwilach czuje się tą dzielącą nas odległość jako ogromną, niemal nie do pokonania. Bo nie jest tak, że złapię pierwszy lepszy pociąg z Warszawy do mojego miasteczka i w parę godzin będę z nimi... Z drugiej strony, tak na dobrą sprawę z Edynburga do Gdańska czy Poznania podróż trwa o wiele krócej niż późniejsze dotelepanie się z któregokolwiek z tych miast do mojego rodzinnego miasta. W pewnym sensie to zabawne. I niesamowite zarazem.
No więc, jak to jest w końcu z tymi odległościami? Czasami naprawdę nie ma dla mnie różnicy czy jestem w Edynburgu czy w Warszawie - włączam Skype i rozmawiam z rodzicami. Jest dokładnie tak samo.
Ale w takich szczególnych, zwłaszcza smutnych momentach, takich, ze masz świadomość, że kogoś z bliskich już nigdy nie zobaczysz... Tak, wtedy czuję, że jestem daleko. To są takie chwile. Momenty. A jednak dają do myślenia. No i tak rodzą się kolejne rozkminki... I wtedy pytanie: "wracam czy zostaję?" powraca. I... znowu pozostaje bez odpowiedzi... Bo to chyba jest takie pytanie, które w takich momentach zadawane raczej skłania do jakichś refleksji i przemyśleń niż do konkretnych wizji i planów.

Thursday 17 September 2009

trudne pytania...

Na jak długo zostajesz? Jakie masz plany? Chcesz wrócić do Polski czy zostać? Można by mnożyć i mnożyć i zapisywać różne warainty tych pytań, a i tak będzie chodzić o to samo, o tą niewytłumaczalną możliwość okazania zdziwnienia, że tak wielu z nas emigrantów nie ma sprecyzowanych planów, a kwestia "wracam - zostaję" nie ma dla nas wymiaru zero jedynkowego. Bo to przecież takie niebywałe, że gotowi jesteśmy na taką otwartość co do wizji naszej przyszłości! Że nie mówimy: za 5 lat muszę mieć dom, samochód, żonę/ męża, dzieci, psa, lwa i któż raczy wiedzieć co jeszcze...
Pierwszy raz przyjechałam do Edynburga trzy lata temu. Bo nie mogłam siedzieć w miejscu. Bo wiedziałam, że świat nie kończy się z linią horyzontu i chciałam tego doświadczyć. Chciałam doświadczyć czegoś mi do tamtej pory nieznanego. Chciałam doświadczyć życia na emigracji... Tak, to jest chyba moja nie dość dobrze dopracowana i sprecyzowana odpowiedź na kolejne z serii trudnych pytań: dlaczego wyjechałaś z Polski?
Bo tak. I już.
Wyjechałam. To się liczy.
No ale wróciłaś przecież, powiedzą mi. Tak, to prawda, wróciłam. Były powroty i powroty. Bo już sama nie wiem, czy ja wracam do Polski czy ja wracam do Edynburga.
Ale teraz mieszkam tu, w Edynburgu. I znowu kolejne trudne pytanie: dlaczego zostałaś? Dla pieniędzy? Dla łatwego życia? Poznałaś kogoś? Czy co? I tu znowu nie odpowiem zero - jedynkowo, bo tak się nie da i całe szczęście, że się nie da. To ograniczałoby możliwości doświadczania.
Nie planowałam zostać w Edynburgu. To miały być kolejne wakacje. Jednak okazało się, że zostałam. I nie potrafię powiedzieć dlaczego. I nie uważam, żeby było w tym cokolwiek niewłaściwego.
Oczywiście nie przeczę, tu życie jest inne niż w Polsce. Forsy wystarcza na co potrzebuję. Pracując za płacę minimalną mogę pozwolić sobie na zagraniczne wakacje, częste chodzenie na shopping i różne inne fajne rzeczy. Tu w Szkocji nie ma srogiej zimy, a ludzie się do ciebie uśmiechają, nawet jeśli jest to niezbyt szczery (podobno powszechny tu) uśmiech. No ale jednak... Tu jest inaczej, wygodniej... Więcej tanich lotów przecież jest w Wysp niż z Polski, więc nic dziwnego, że ludzi stać na wypoczynek pod palmami, nawet jeśli na codzień tylko sprzedają kanapki.
....
Okazuje się, że pytanie czym różni się życie na Wyspach od życia w Polsce można doliczyć do kolejnych tak zwanych trudnych pytań. Albo pytanie o relacje Polaków z innymi Polakami. Swoją drogą temat rzeka zalewający polskie media. Podobnie jak opinie Brytyjczyków o Polakach, ciężko pracujących, niby wykształconych, wyizolowanych, ledwo dukających po angielsku alkoholikach i looserach... Inna sprawa, że my Polacy uwielbiamy tworzyć swój autoporteret w taki sposób, że to niby inni go malują, że niby nie jest auto...
I jak ja mam się do tego wszystkiego ustosunkować? Prawda co prasa polska o emigrantach polskich na Wyspach pisze czy nieprawda? I znowu zero - jeden. I znowu nie odpowiem. I znowu powiem: to trudne pytanie.

Mogłabym mnożyć te trudne pytanie, ale chyba już na to niepora... Trzeba zażyć odrobinę snu, bo jutro kolejny dzień szarego (czy napewno szarego?) życia emigrantki...

Let's get it start!

Najtrudniejsze są zawsze początki... I to nie ważne czego: emigracji, pisania o emigracji, o sobie, o ludziach, jakich spotykam... Później jednak następuje moment przełamania i przejścia od stanu nowości do porządku dziennego. I tak oto coś niezwykłego i niemal niemożliwego staje się normą, codziennością, czymś co wydaje się tak naturalne i oczywiste, że niemal konieczne i odwieczne w moim życiu... A jedank był jakiś początek...
Wszystkiemu winna jest moja ciekawość świata i chęć poznawania. I że ciągle mi mało, i ciągle chcę jeszcze i więcej i szerzej i dokładniej... Poznać. Odkryć. Zobaczyć. Zrozumieć choć po części. Nie dla mnie zamknięcie się w ciepłym kącie przy kominku! Dlatego pewnego dnia wrzuciałam to, co wydało mi się niezbędne w plecak i ruszyłam w świat. (Potem plecak zamieniłam na walizkę na kółkach, bo zrobiłam się wygodna, ale mniejsza o to.) No i jakoś tak to się zaczęło, że już nie umiem przestać i że mam opinię takiej, co nie może usiedzieć w miejscu.
Dziś jestem w Edynburgu i tu jest mój dom. Tak, tu na emigracji, tu jest przystanek mojej tułaczki... Ale to coś więcej niż przystanek. To miejsce ma dziwną niewytłumaczalną magię, która przyciąga niczym magnez. I nie potrafię powiedzieć dlaczego właśnie Edynburg. Może to jest jedna z tych rzeczy, których nie da się po prostu wytłumaczyć na zasadzie logicznego "jeżeli a to b..."? I może nawet nie chcę tego tłumaczyć.
Wczoraj byłyskały światła lotniska w Madrycie i mój samolot wzbijał się, by wrócić do domu. Bo teraz tu jest mój dom.

Emigracja... to słowo wywułuje różne uczucia... I różnie jej doświadczają tacy jak ja, tułacze, wygnańcy z wyboru przemierzający kraje lub też mieszkający z dala od "domu"... tworzący Dom z dala od domu...
Moja emigracja to mój wybór, moje doświadczenie, moje przeżycia... I o tym chcę tu pisać: co widzę, słyszę, obserwuję, doświadczam.