Friday 5 February 2010

bajka o emigracyjnym Kopciuszku

Zaryzykuję dość odważne i może nieco kontrowersyjne stwierdzenie, że my Polki emigrantki to trochę takie Kopciuszki z bajki jesteśmy. No bo co, mamy te swoje imigrants' jobs, tzw. zawody "zarezerwowane" dla emigrantów i kasę na w miarę znośne życie. Starcza nawet, żeby kupić jakieś szałowe szmatki i na wieczór, po pracy, przemienić się w księżniczkę. Zupełnie jak Kopciuszek z bajki...
Słyszałam już historię o tym jak Kopciuszek poznaje księcia i jakoś tak jest miło i pięknie, że nie ma co psuć atmosfery wyznaniem, że tak naprawdę na codzień to Kopciuszek szoruje kible czy robi coś równie romantycznego. To takie skomplikowane historię. Ja na dziś mam zdecydowanie prostszą...
Wyobraźmy sobie takiego emigracyjnego Kopciucha. Jest sobie istota rodzaju żeńskiego, lat na oko mięczy 22 a 25. Nie jest jakaś szkaradna, ani głupia, bo nawet ma dyplom polskiego magistra, który czeka na nią w Ojczyźnie. No ale wybrała żywot na emigracji, co oczywiście wiąże się z podjęciem jakiegoś imigrants' job... sprzątanie, gastronomia, budowa... whatsoever... Powiedzmy, że nasz Kopciuch piecze i sprzedaje paje, czyli tzw. pies... To akurat wypisz wymaluj, bo i piec jest i się ubrudzić można i przesiąknie się zapachem tych stek pajów czy innych wspaniałości. No, Kopciuch idealny...
A teraz historia. Kopciuch uwija się i krząta. Piec, paje, klienci, paje, kawa, paje... dziękuję, dzień dobry, cheers pal... A nagle pojawia się... (skąd wiecie?) książę... Wysoki, przystojny, śniada cera, białe zęby i czarujący egzotyczny uśmiech. Krawat i aktówka pod pachą. Wymarzony kandydat na męża. Kupuje coś, uśmiecha się ładnie i nawet zagadnie skąd jesteś i o sobie coś powie... Że przyjechał tu, że z Somalii, że na studia, że jego matka jest Brytyjką... I już się całkiem miła konwersacja zapowiada... No ale do paj-szopu wchodzą kolejni ludzie i książę odsuwa się na bok, zjada naprędce paja i wychodzi, a Kopciuch stoi i się patrzy i nawet nie może rzucić w niego pantofelkiem, bo ma na nogach robocze adidasy ze stadionu dziesięciolecia...

A życie toczy się dalej.

Od razu uprzedzam, że nie mam zamiaru nikomu ujmować jego własnej dumy. Prace mamy jakie mamy, a przecież nie jest to najważniejsze w życiu, gdzie się pracuje...
Adidasów ze stadionu dziesięciolecia, przyznać muszę, też nie noszę i nigdy nie nosiłam... Ale jakoś tak mi przyszło na myśl i tak zostawiam.
Tak czy siak odrobinę dystansu do samej siebie i tego co się w moim życiu dzieje jednak warto mieć... Lubię śmiać się z samej siebie... A co?!
Lubię iść sobie spokojnym niespiesznym krokiem i zachwycać się szarymi kamienicami Edynburga. Lubię zaglądać w okna i szukać inspiracji jak urządzić wnętrza... Lubię ten lekki edynburski wiatr, który sprawia, że czuję wiosnę w powietrzu... Lubię myśleć o tym, że jak już ta wiosna będzie to dni będą długie i będzie można spędzać popłudnia na zielonej trawie w parku...