Tuesday 26 October 2010

re-emigracja: za a nawet przeciw

Lata temu, kiedy byłam jeszcze piękna i młoda i pisałam moją pracę magisterską non omen o emigrantach polskich spotkałam się z takim oto bardzo polskim terminem jak "re-emigracja". Czyli tacy co to niby wracają do ojczyzny, ale znowu muszą się przystosować do nowej rzeczywistości. Zresztą to swego czasu był, a może i nadal jest, dość nośny temat w polskiej prasie. Pamiętam jak za danych dobrych czasów jadąc warszawskim metrem czytałam sobie kiedyś któryś z popularnych w Polsce tygodników. I był tam taki artykuł o takich co to pojechali na Wyspy szukać szczęścia, a jak już znaleźli co chcieli albo to co im było dane, to stwierdzili, że wracają do Ojczyzny. Bo na pewno tam wszyscy czekają z otwartymi ramionami. A jak wrócili to się okazało, że wcale tak nie jest. I że teraz znowu wszystko trzeba zaczynać od nowa... W naszej Polsce.
Artykuł raczej zdawał się ściągać niepoprawnych optymistów na ziemię, żeby nie powiedzieć, że wiał pesymizmem.
Artykułów w takim klimacie było sporo. Nie wiem ile, bo nie mogłam już ich więcej czytać. Za bardzo bolała mnie od tego głowa. Za bardzo chciałam wierzyć, że będzie pięknie. Bo przecież każdy popełnia błędy, ale nikt chyba nie komplikuje sobie życia specjalnie, świadomie i z zamysłem, żeby było jak najtrudniej.

Zatem zapomniałam o pesymistycznych artykułach i teoriach re-emigracji i znalazłam się w Edynburgu nie zastanawiając się za bardzo nad tym co dalej. I kiedy to już minął rok od mojej ostatniej wizyty w Polsce, postanowiłam "powrócić na Ojczyzny łono"... Bzdura! Gdzie tam zaraz powrócić!? Nie było mowy o powracaniu. A już na pewno nie tym razem. W dobie tanich linii lotniczych polski emigrant może pozwolić sobie na coś, co skrótowo nazwę "obczajką". Nie jest to termin naukowy, więc nie wymaga on żadnej definicji. Ale żeby była jasność... Stwierdziłam, że pojadę do Polski na wakacje i zapytam się ludzi jak się teraz żyje w kraju. Pomysł zupełnie do bani, bo zapytać to można i na fejsbuku. Dlatego szybko dokonałam re-definicji "obczajki": poobserwuję sobie kątem oka i wszytkie informacje i opinie podzielę przez wspólny mianownik.
No i tak oto już drugiego dnia pobytu w ojczyznie w mojej głowie powstała całkiem duża lista, którą mogłabym zatytułować: "Powrót do Polski: za a nawet przeciw". Żałuję, że nie zaczęłam spisywać na bierząco...
Szło mniej więcej tak:
- ceny kaw w kawiarniach, pociągach i na lotnisku - wielki ogromny minus (w wolnym przeliczniku: jak pracuję w Polsce za bliżej nieokreśloną ale niską stawkę w ciągu godziny zarobię sobie na jedną kawę, albo i to nie, a tu w Szkocji pracując za minimalną w godzinę zarobię na trzy kawy. Dla takiej kawoszki jak ja to bardzo istotne kryterium.)
- grzane piwo w knajpie - duży plus, zwłaszcza gdy zimno i pada (to z kolei minus, ale w Szkocji nie lepiej)
- gdy po udanym wieczorze w knajpie wracam do domu i ściągam ubranie nawet gacie śmierdzą fajkami... - koszmar... znowu minus
- ogromne kosze pełne pysznych jabłek u moich rodziców w garażu... tak dobrych to tu nawet w tych tzw. ekologicznych sklepach nie ma - duży plus

No i tak jeszcze dużo więcej... Takich rzeczy istotnych niby, ale w gruncie rzeczy drobnostek. Bo te wszystkie kawy, piwa i jabłka to się porównuje, marudzi się czemu jest tak a nie inaczej, ale koniec końców to nie one mają decydujący głos w wyborze miejsca dłuższego pobytu. Tylko co?
No właśnie. To jest dopiero dobre pytanie. Dziesięć dni w Polsce nie wystarczyło, by na nie odpowiedzieć.
Czas pokaże czy dane mi będzie zostać "re-emigrantką"...

Sunday 10 October 2010

ta nasza polska KULTura...

Dane mi było stawić się na piątkowym koncercie Kultu w edynburskim Liquid Roomie. Przypomniały mi się wtedy dawne dobre czasu studenckie, Juwenalia i koncerty w warszawskiej Stodole. Jednak piątkowe doświadczenie nie do końca wpisało się w pewne utarte schematy tkwiące w mojej głowie pod zakładką "koncert polskiej kapeli rockowej". Zaskoczenie numer jeden nastąpiło w momencie, kiedy zostałam na ten koncert zaproszona i zadałam bardzo konkretne pytanie: "a o której to?", na które to uzyskałam odpowiedź, że o 7.30. Co? O 7.30, tak wcześnie?! Tak. I w momencie kiedy ledwo przekraczyliśmy progi Liquid Roomu nastąpiło zaskoczenie numer dwa: koncert faktycznie zaczął się o 7.30. Podeszliśmy pod scenę, ale tak nieco z boku, bo przecież wiadomo, co dzieję się na polskich koncertach rockowych pod samą sceną... A może raczej chcieliśmy w spokoju wypić piwo. Bo szczerze mówiąc to już chyba zdążyłam zapomnieć co to jest pogo i wielka kotłowanina pod sceną, tudzież podnoszenie ludzi na rękach czy też wrzucanie ich na scenę. Zaskoczenie numer trzy dotyczy ochrony koncertu: oni totalnie byli zdezorientowani tym w jaki sposób Polacy bawią się na koncertach! Co to się w ogóle dzieje!? Stoi taki biedny security guard pod sceną i patrzy się z zaciekawieniem cóż to za dziwny taniec wykonuje ta polska publiczność... Czy coś się zaraz wydarzy... I wydarza się, o tak! Ktoś nagle ląduje na scenie. Ktoś z widowni. I tych trzech czarno ubranych biedaczków z opaską security na ramieniu wymienia spojrzenia i w jednym momencie rzuca się za delikwentem, żeby czym prędzej ściągąć go ze sceny. I jak się później dowiedziałam, niezwłocznie wywalić za drzwi. Gdyż powszechnie wiadomo, że w tym kraju takie zachowania niedopuszczalne są przez przepisy health & safety, o których tu się mówi na każdym kroku i stosuje się w każdej dziedzinie życia.
Przyznać muszę, że miałam trochę mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej strony ogromny sentyment i wspomnienie dawnych dobrych czasów, z drugiej zaś lekki niepokój, czy oni Szkoci nie uważają nas Polaków za jakąś bandę dzikusów , która lubi kotłować się na koncertach i wskakiwać na scenę, by znaleść się jak najbliżej ulubionego wykonawcy... Bo przecież na tutejszych koncertach rockowych to się ładni stoi pod sceną i co najwyżej można potupać sobie grzecznie w miejscu. Ale to my Polacy umiemy dobrze się bawić, tylko oni tego nie rozumieją. I dlatego tak dziwnie patrzą na stare dobre polskie pogo. No ale co tu dyskutować, co kraj to obyczaj przecież. Dla mnie zawsze istotny jest ten element poznawczy "a jak oni sie bawią?". I lubię te drobne różnice zauważać i przyjmować je jakimi są.
A jeśli chodzi o sam koncert Kultu... To była swego rodzaju podróż "w kraj lat dziecinnych" jak to kiedyś napisał poeta. Przynajmniej dla mnie. Ale przyznam, że nie będę zaskoczona, jeśli i ktoś z was poczuł lekką nutkę sentymentu...