tag:blogger.com,1999:blog-31158422373670306932024-02-20T00:59:04.699-08:00rozkminki emigrantkiMarysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.comBlogger28125tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-21672211508620912592011-08-30T12:52:00.001-07:002011-08-31T08:54:17.536-07:00Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-37223805951296854482011-08-16T14:09:00.000-07:002011-08-16T14:41:10.474-07:00rozkminki ... ?Wiecie co? Tak naprawdę to nie lubię słowa "emigracja".
<br />Nie dlatego, że nie brzmi ono jakoś specjalnie ładnie, ale po prostu nie lubię charakteryzować siebie czy moich przyjaciół jako "emigrant/-ka". Bo co to słowo tak właściwie o nas mówi? Że mieszkamy w innym kraju niż się urodziliśmy i w innym niż mamy podany w paszporcie w rubryce "obywatelstwo". I co z tego? No właśnie, i co z tego wynika? Czy w związku z tym, że zmieniając miejsce zamieszkania przekroczyliśmy coś, co ktoś kiedyś wymyślił, że będzie granicą naszego kraju, staliśmy się w jakimś szczególnym stopniu inni od tych co zostali? I czy lądując na cudownej Wyspie szczęścia i dostatku, która w ostatnich tygodniach okazała się być Wyspą zamieszek i niepokoju (ale o tym to bynajmniej nie teraz), okazaliśmy się być jakoś szczególnie odmienni od mieszkańców tej Wyspy?
<br />Jeśli mam mówić tu mówić o grupie, którą można scharakteryzować tym jednym jedynym magicznym slowem "emigranci", to będąc konsekwentna muszę zgodzić się, że wszyscy członkowie tej grupy posiadają cechy charakterystyczne tylko tej grupie i osoby nie należące do tej grupy tych cech nie posiadają. Jedyną taką cechą jest miejsce zamieszkania/ dłuższego pobytu w chwili obecnej. Tymczasem media, społeczeństwo czy też różne grupy społeczne dopisują emigrantom całą długą listę cech charakteryzujących tą grupę. Na pierwszym miejscu tej mocno znielubionej przeze mnie listy widnieje "praca emigrancka", o której to już pisałam w poprzednich postach. A potem widnieje szereg stereotypów, o których mi się już nawet pisać nie chce.
<br />
<br />Szłam dzisiaj przez Edynburg w strugach deszczu... Irytujące tłumy turystów na ulicach, jeszcze bardziej irytujące tłumy w sklepach z "SALE UP TO 70%" na Princes Street, pogoda iście jesienna przez dwa bite tygodnie sierpnia, okrutne zmęczenie... I ja to miasto kocham, bo to mój dom. Wtedy właśnie do mnie dotarło, że ja nie jestem jakąś tam "emigrantką". Wcale nie mieszkam "na emigracji" tylko mieszkam w Edynburgu i jest mi tu dobrze.
<br />Ostatnio z zaskoczeniem zauważyłam, że ludzie nie tylko się mnie pytają: "To jak, podoba Ci się w Edynburgu?", ale potrafią także z zaciekawieniem powiedzieć: "a, jedziesz na wakacje? A gdzie? (...) Ach, do Polski. A byłaś kiedyś w Polsce? (!!!) A byłaś na polskim weselu?".
<br />Przysięgam, nie kłamię, naprawdę ludzie mi takie pytania ostatnio zadawali.
<br />Mówię, że tak, że byłam w Polsce, bo stamtąd pochodzę i tam mieszkają moi rodzice i tam jest mój dom. Mówię też, że teraz mieszkam w Edynburgu i tu jest mój dom.
<br />Bo tak właśnie jest: tu jest mój dom i tu jest mój dom i tak jest dobrze.
<br />
<br />Czyżby zatem z powyższych rozważań wynikało, że teraz moim jedynym problemem czy raczej niezgodnością jest teraz tytuł mojego, odkopanego po paru miesiącach, bloga? Może powinnam zmienić go na "rozkminki ..."
<br />
<br />"..." daje ogromne mnóstwo możliwości.
<br />Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-34147035709755297102011-03-18T12:03:00.000-07:002011-03-18T13:22:49.292-07:00dwubiegunowa teoria pracy na emigracjiWedług pewnej jeszcze nieznanej w środowisku akademickim emigracyjnej socjolożki, u której na załączniku do dyplomu nr 2 widnieje chlubnie "Specjalista do spraw zatrudnienia", wszelkie prace najprościej możemy podzielić na: prace emigracyjne i prace ambitne. Typologia ta została utworzona na podstawie wnikliwych obserwacji społecznych, podczas których zauważono jakże charakterystyczny dla naszego polskiego społeczeństwa, szczególnie w grupie wiekowej 20 - 35, dualistyczny podział tego społeczeństwa ze względu na charakter zatrudnienia. Innymi słowy - rynek pracy wśród młodych Polaków jest niemal dwubiegunowy, z nieliczną liczbą jednostek wirujących pomiędzy biegunami. Jednostki te zbliżają się i oddalają do każdego z biegunów, tylko po to, by w końcu przeczepić się na dłużejnieokreślony czas do jednego z nich. O tym, do którego z biegunów przyczepi się dana jednostka decyduje szereg wielu bliżej nieokreślonych zmiennych, z pewnością bardziej skomplikowanych w opisie niż przyciąganie ziemskie.<br />Bieguny te nazywają się, jak już wspomniałam: prace emigracyjne i prace ambitne. Nazewnictwo tak banalne, że wyjaśniać nie trzeba. Niewątpliwą zaletą tej typologii jest jej prostota.<br />Poza tym typologia ta ma wiele wad. Przede wszystkim, jak wszystkie typologie, jest wielkim uproszczeniem i nie opisuje ona społeczeństwa jak przystało. Wskazuje nam tylko pewien trend, ale co nam po trendach, skoro po ulicach chodzą żywi ludzi i to ich opinie o nas ten nasz obraz budują.<br />Obraz Polaków na emigracji w oczach Szkotów. Och! Jakże to skomplikowany temat. Temat rzeka!<br />Trzeba ugryść go najpierw z jakiejś jednej konkretnej strony. W wyborze tejże strony pomocna nam będzie powyższa typologia, gdyż... na pytanie: "Jaki mają stosunek Szkoci do Polaków i ich pracy?" można by się pokusić o odpowiedź: "Polacy ciężko pracują, wykonują niskoopłacane zawody, do których ani Szkot ani Anglik by nie poszedł. Jednak Polacy ci skrycie uważają, że zawody te nie spełniają ich ambicji". No i mamy opisaną powyżej typologię dwubiegunową: zawody emigracyjne vs. zawody ambitne, a do tego jeszcze nam się wkrada konflikt, pt. "oni myślą, że my uważamy".<br />A co jeszcze oni takiego "myślą, że my uważamy"? Ano, że do tych ambicji to jakoś nam Polakom przyznać się nie wypada. Zresztą nie tylko do ambicji nam się przyznać nie wypada. Jeśli usłyszymy komplement, który odbiega nieco od rzeczywistości, my Polacy, podobno, musimy koniecznie go sprostować. Zresztą nie tylko Polacy. Ogólnie ludzie ze Wschodu.<br />Przykład. Otóż pewien Szkot, na nieszczęście mój szef, który trafnie kiedyś odkrył mój zawodowy konflikt dwubiegunowy (zawody emigracyjne vs. ambitne), opowiedział mi kiedyś taką historię:<br />Spotykał się kiedyś z pewną piękną Ukrainką. Zobaczył kiedyś zdjęcie jej matki i powiedział: "Och! Jaka piękna kobieta. To twoja matka?". "Tak" odpowiedziała Ukrainka, po czym dodała: "Ale teraz jest stara i brzydka".<br />Tenże Szkot komentuje to zawsze w ten sposób, że to takie typowe dla was, tych ze Wschodu.<br />Jeszcze ponoć dla nas jest typowe to, że nie umiemy się przyznać do błędu, tylko kłócimy się w zaparte, że mamy rację, nawet jeśli nie mamy. Wiemy swoje, nie słuchamy. Ale... ciężko pracujemy. Nie olewamy, mówiąc brzydko, naszej pracy. To nic, że za minimalną, nie powiemy jak koleżanka Australijka czy kolega Francuz: "<span style="font-style: italic;">This is not my job</span>!", tylko posłusznie wykonamy, co nam się mówi.<br />Co jeszcze takiego o nas mówią?! Aaa... no przecież! To baaaaaaardzo dziwne, że jestem z Polski i jestem wegetarianką i nie lubię pić wódki, a zwłaszcza niecierpię pić wódki na tzw. <span style="font-style: italic;">shoty</span>, czyli "chlup w głupi dziób!". Znaczy się, że standardowo Polak je mięcho i pije wódę na tzw. <span style="font-style: italic;">shoty</span>.<br /><br />Och! Aż muszę przerwać mojej wywody, żeby wyrazić nagły zachwyt: jakie to świetne źródło informacji ten mój szef!! Ileż to można się od niego dowiedzieć, co oni sobie o nas myślą, tak naprawdę nas nie znając! Niesamowite...<br />I dzięki temu, że w końcu udało mi się to wszystko (właściwie to dopiero początek wszystkiego) spisać, czuję, że po mału zaczynam dryfować między dwoma biegunami, siła polaryzacji bieguna "prace emigracyjne" słabnie, natomiast po mału zaczynam odczuwać oddziaływanie siły przyciągania bieguna "prace ambitne".<br />W momentach takich jak ten doceniam, że jestem tu i teraz i że nie pozostaję w spoczynku.Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-20234792200424717572011-01-03T04:04:00.000-08:002011-01-03T04:42:18.143-08:00noworocznieTym razem Nowy Rok zaskoczył mnie na ziemi ojczystej...<br />Zaskoczył? Tak, w powyższym zdaniu celowo napisałam "zaskoczył". Ostatnio wszystko wszystkich zaskakuje: zima, śnieg, linie lotnicze i pe-ka-pe. Więc i Nowy Rok może zaskoczyć, czyż nie? Zwłaszcza jeśli sylwestrowa noc okazuje się totalnie spontaniczną, jak za dawnych dobrych czasów. Tyle na temat zaskoczeń.<br />A Nowy Rok w Polsce? Biało, biało, biało... Dwucentymetrowy śnieg, który straszy wszystkich w Edynburgu to nic w porównaniu z białą pieżynką jaką przykryta jest Polska cała. Tu śnieg jest wszędzie i nic nie zanosi się na to, żeby miał niedługo zniknąć. Wygląda to pięknie, ale nieco utrudnia przemieszczanie się przestrzenne. Czasami nawet nieco znacznie utrudnia. Jednak Polakom to i zima niestraszna! Grozą brzmią komunikaty radiowe o powrotach z Sylwestra i o tym co dzieje się na dworach pe-ka-pe, ale podróżnych pełno. Słyszę, że gdzieś na jakiejś stacji podróżni oczekujący na opóźniony 40 minut pociąg nie mogli do niego wsiąść, gdy ten w końcu nadjechał, gdyż po prostu nie było miejsc. Nawet na korytarzu. Fizycznie nie dało się wsiąść do pociągu. Z kolei w innym mieście miał zostać doczepiony dodatkowy wagon, ale wagonów już zabrakło i nic nie doczepiono. Już nie mówiąc o parogodzinnej podróży na korytarzu pociagu, który ma parogodzinne opóźnienie, a podróżni chyba powinni się cieszyć, że w ogóle do pociągu wsiedli i że ten pociag, powoli bo powoli, ale jedzie. I tego typu historie...<br />Ale jak to komentują media? Powiedziałabym, że jest to coś w stylu ogromnego zrozumienia dla podróżnych i stosu pytań do pe-ka-pe, co zamierza zrobić, by rozwiązać zainstniały problem. Zupełnie inaczej niż media brytyjskie nawołujace, by pozostać w domu i <span style="font-style: italic;">call off all the unnecessary journeys</span>.<br />Najbardziej jakoś przypadło mi do gustu to określenie <span style="font-style: italic;">unnecessary journeys </span>(podróże niekonieczne czy też obligatoryjne). Doskonale pamiętam moment, kiedy zastanawiałam się czy mój wyjazd na święta bożonarodzeniowe do Polski jest podóżą konieczną czy też niekonieczną. Gorąco namawiana przez komunikat na stronie internetowej linii lotniczych, w których wykupiłam bilet, do tego by nawet nie pojawiać się na lotnisku tylko kliknąć tam gdzie trzeba i anulować całą rezerwację, wpatrywałam sie w moją do połowy spakowaną walizkę. I wtedy zrozumiałam tą irracjonalną konieczność podróży na święta tkwiącą w nas Polakach, zwłaszcza tych stęsknionych za domowym ciepłem w mroźną zimę. Okazało się także, że konieczność tą rozumieją, albo chociaż skutecznie udają, że rozumieją, pracownicy innych linii lotniczych, którzy na pokładzie samolotu lecącego z Glasgow do Berlina podają komunikaty w języku polskim.<br />Bo polskie święta mają swój niepowtarzalny klimat i nawet jeśli dobrze nam z dala od domu, w te świeta coś nas do domu ciągnie. Myślę, że to coś niezwykle pięknego i bezcennego. I choć czasem drogi są nieprzejezdne, lotniska zamknięte, a pociągi opóźnione o parę godzin, to jakoś dajemy radę dotrzeć na święta do domu rodzinnego i cieszyć się ze wspólnie spędzonych chwil. Nawet tych krótkich. Jeśli chodzi o polskie świeta bożonarodzeniowe to potrafimy dopiąć swego i znaleść sie we właściwym miejscu o właściwym czasie. I w takich właśnie chwilach jestem z nas, Polaków dumna. Jestem z nas dumna, bo potrafimy dopiąć swego mimo przeciwnościom losu!<br />I takiej właśnie pozytywnej zawziętości w realizacji celów i wiary w to, że nam się uda w tym Nowym 2011 Roku nam Polakom życzę!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-1449985098485427082010-12-04T15:33:00.000-08:002010-12-04T16:15:30.883-08:00bajka o Pani Zimie, Królowych Śniegu i Szkotach w podkoszulkachPrzyszła nagle i niespodziewanie. Zaskoczyła kierowców, podróżnych, dzieci w szkołach, cyklistów i właścicieli drobnych biznesów. Przykryła miasto białą, puchatą kołdrą... Rozkazała zamknąć szkoły i lotniska. Wzbudziła jednocześnie powszechną panikę i sentymentalny zachwyt. Pozwoliła jednocześnie siebie wielbić i przeklinać, kochać i nienawidzić...<br />Biała, mroźna, nieprzejednana i piękna... Pani Zima.<br /><br />To było w ubiegłą sobotę. Pruszył śnieg... Właściwie to sypał hojnie pożądnymi białymi płatami. Oświetnił ciemnoście niemal nieustannie trwającej tu nocy. Sparaliżował miasto totalnie nieprzygotowanych na to wszystko ludzi. I w takich oto okolicznościach dane mi było wracać do domu... Żadnej taksówki. Na ulicach tłumy lokalnych piękności w sandałkach na szpilce i dżentalmenów w samych koszulach. I dwie Królowe Śniegu w płaszczach i butach z cholewami... Nie wiem jak to się stało, ale jakoś jeden z wspomnianych wyżej dżentelmenów rozpoczął konwersację z Królowymi Śniegu, gdzieś na którymś z zasypanych białym puchem chodników. Podczas konwersacji tej padło obowiązkowe pytanie: "Skąd jesteście?", na co jedna z Królowych Śniegu odrzekła: "North Pole" (z bieguna północnego), co brzmi niemal jak North Poland (z północnej Polski) i uśmiechnęła się mróżąc zaśnieżone powieki...<br /><br />Może to tylko gra słów, a może jest w tym coś głębszego. Czy my Polacy jesteśmy faktycznie tak na zimę przygotowani czy tylko nam się tak wydaje? Ogarniający cały Edynburg i resztę wysp ogólnoobowiązujący wszechparaliż wszystkiego z powodu paru centymetrów śniegu i temperatury dwie kreski poniżej zera, wzbudza w nas Polakach lekkie zdziwienie. Nie da się ukryć, że uśmiechamy się z lekkim politowaniem i mówimy: "Och, zmia ich zaskoczyła". Bo przecież jak spadł snieg to po prostu wyciągnęłam z szafy ciepły płaszcz, buty i rękawice i dalej przed siebie. W torbę spakowałam luźne spodnie i butelkę mineralnej i lecę na moje cotygodniowe zajęcia z tańca, bo czym okazuje się, że zajęcia odwołane, bo zamknęli szkołę z powodu śniegu. Przecież to jakiś żart!<br />I tak jeszcze mogłabym tu rozkminiać o tym, że oni tu nie znają opon zimowych, a mieszkańcy mojego osiedla nie widzą co to znaczy "odśnieżanie". Tak oto uformowała się magiczna ślizgawka prowadząca z mojego domu na przystanek, a auta stoją na ulicach pokryte białym puchem. Autobusy jeżdżą jeszcze bardziej niż zwykle po swojemu, a na mieście nie da się złapać taksówki. Szef narzeka, że niski utarg, bo ludzie siedzą w domach, nie chodzą do pracy i nie przychodzą do naszego raju limonkowego po pyszną zupę z marchweki, pomidora, soczewicy czy czegoś tam jeszcze. To znaczy mówiąc dokładnie, nie przychodzą tak liczne tłumy jakie miały w zwyczaju przychodzić zanim do Edynburga zawitała Pani Zima.<br />I tak dalej i tak dalej. Mówiąc krótko Pani Zima okrótna i zła a zarazem piękna rządzi nieprzejednanie i chyba na nic zdałyby się protesty przeciw tym rządom. Zresztą wiemy, że każda dyktatura w końcu upada, więc może zamiast marudzić na nieprzejezdne ulice i zamknięte lotniska lepiej złapać sanki, łyżwy czy narty i dać się porwać na białe szaleństo?!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-83790414675177614232010-11-06T13:47:00.000-07:002010-11-06T14:12:53.109-07:00"I co, podoba ci się w Edynburgu?"Piątkowy albo sobotni wieczór. Wracam do domu taksówką z udanej potańcwóki w tutejszym Bongo Club albo Sneaky Pete's. Pan taksówkarz jak zwykle niezwykle rozmowny. Wierzcie mi lub nie, ale zawsze trafiam na rozmownych taksówkarzy. Taka moja karma. W pewnym momencie rozmowy pada to banalne pytanie: "A skąd jesteś?" Chyba nigdy nie nauczę sie szkockiego akcentu, więc póki mieszkam w Edynburgu zawsze będą mi to pytanie zadawać. Odpowiadam miło, że z Polski, z północnej Polski... Lat w Edynburgu mieszkam tyle a tyle i mam tu masę znajomych... I wtedy pada moja najulubieńsze ze wszystkich pytań: "<span style="font-style: italic;">Do you like it here?</span>" w wolnym tłumaczeniu: "Czy ci się tu podoba?". I wtedy nawet jeśli przez cały dzień marudziłam na edynburską pogodę, nie chciało mi się wstać do pracy i wszyscy dookoła mnie irytowali, odpowiadam, że tak, że bardzo mi się tu podoba, bo Edynburg to bardzo piękne miasto. Mówię tak nawet jeśli tego właśnie dnia spotkałam znajomą, z którą wspólnie narzekałałyśmy, że mamy już dość Szkocji, Edynburga i życia tutaj i że chyba już czas wracać do Polski. Mówię tak, nawet jeśli przez cały ubiegły tydzień sprawdzałam promocje <span style="font-style: italic;">ryanaira</span> i zastanawiałam się, gdzie by tu się wyrwać, żeby odpocząć od tego miasta. Mówię tak nawet jeśli w statusie na fejsbuku umieściłam coś w stylu: "Zabierzcie mnie stąd!!"... itd.<br />Ale kłamię, co?!<br />Jak z nut!<br />Albo może inaczej: zasymilowałam się po prostu z tutejszymi, czyli po naszemu przejęłam miejscowe zwyczaje i jest mi z tym dobrze. Bo dla mnie to już stało się oczywiste, że gdy ktoś pyta "<span style="font-style: italic;">How are you?</span>" odpowiem "<span style="font-style: italic;">fine</span>" albo "<span style="font-style: italic;">good</span>", w najgorszym wypadku "<span style="font-style: italic;">not too bad</span>". A zatem gdy ktoś pyta "co u ciebie?" odpowiadam, że wszystko okej i wychodzę na nudziarę, bo nie ponarzekam sobie na to i na tamto. Bo ponarzekam i pomarudzę, ale nie każdemu i nie w każdej sytuacji. Po co zatruwać wszystkich dookoła moimi problemami?! Zwłaszcza osoby, które ledwo znam, mijam właśnie na ulicy i każdy spieszy się w swoją stronę...<br />Przynać muszę, że tego nauczyłam się od Brytjczyków. Tego i tej takiej uprzejmości, przyklejonego uśmiechu i drugiej twarzy. Bo jak się dobrze zastanowić i pomysleć... czy klient, któremu sprzedaję kawę, gazetę, perfumy czy samochód, jest winien temu, że pada dziś deszcz i cała zmokłam czekając na autobus? Więc wolę już przykleić usmiech, ryzykując kolejne zmarszczki, i udawać, że jest super, niż rozsiewać złą energię. Może i to nieszczere trochę, ale czasami się przydaje.<br />Tak samo z taksówkarzem. Czy ja mam mu zaraz opowiadać całą historię swego zycia i wyjaśniać dlaczego dziś nie lubię Edynburga, a wczoraj lubiłam? Nie chce mi się. Po prostu. I bynajmniej nie uważam, że podsycam małą kłamczuchę tkwiącą we wnętrzu mnie, kiedy na pytanie: "<span style="font-style: italic;">Do you like living in Edinburgh?</span>" odpowiadam "<span style="font-style: italic;">Yes, I really like it a lot!</span>"<br />I przyznam, że czasami te słowa są magiczne i pozwalają mi na nowo polubić Edynburg i cieszyć się z tego, że teraz jestem właśnie tu.Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-23468700040769201092010-10-26T15:50:00.000-07:002010-10-26T16:36:53.458-07:00re-emigracja: za a nawet przeciwLata temu, kiedy byłam jeszcze piękna i młoda i pisałam moją pracę magisterską non omen o emigrantach polskich spotkałam się z takim oto bardzo polskim terminem jak "re-emigracja". Czyli tacy co to niby wracają do ojczyzny, ale znowu muszą się przystosować do nowej rzeczywistości. Zresztą to swego czasu był, a może i nadal jest, dość nośny temat w polskiej prasie. Pamiętam jak za danych dobrych czasów jadąc warszawskim metrem czytałam sobie kiedyś któryś z popularnych w Polsce tygodników. I był tam taki artykuł o takich co to pojechali na Wyspy szukać szczęścia, a jak już znaleźli co chcieli albo to co im było dane, to stwierdzili, że wracają do Ojczyzny. Bo na pewno tam wszyscy czekają z otwartymi ramionami. A jak wrócili to się okazało, że wcale tak nie jest. I że teraz znowu wszystko trzeba zaczynać od nowa... W naszej Polsce.<br />Artykuł raczej zdawał się ściągać niepoprawnych optymistów na ziemię, żeby nie powiedzieć, że wiał pesymizmem.<br />Artykułów w takim klimacie było sporo. Nie wiem ile, bo nie mogłam już ich więcej czytać. Za bardzo bolała mnie od tego głowa. Za bardzo chciałam wierzyć, że będzie pięknie. Bo przecież każdy popełnia błędy, ale nikt chyba nie komplikuje sobie życia specjalnie, świadomie i z zamysłem, żeby było jak najtrudniej.<br /><br />Zatem zapomniałam o pesymistycznych artykułach i teoriach re-emigracji i znalazłam się w Edynburgu nie zastanawiając się za bardzo nad tym co dalej. I kiedy to już minął rok od mojej ostatniej wizyty w Polsce, postanowiłam "powrócić na Ojczyzny łono"... Bzdura! Gdzie tam zaraz powrócić!? Nie było mowy o powracaniu. A już na pewno nie tym razem. W dobie tanich linii lotniczych polski emigrant może pozwolić sobie na coś, co skrótowo nazwę "obczajką". Nie jest to termin naukowy, więc nie wymaga on żadnej definicji. Ale żeby była jasność... Stwierdziłam, że pojadę do Polski na wakacje i zapytam się ludzi jak się teraz żyje w kraju. Pomysł zupełnie do bani, bo zapytać to można i na fejsbuku. Dlatego szybko dokonałam re-definicji "obczajki": poobserwuję sobie kątem oka i wszytkie informacje i opinie podzielę przez wspólny mianownik.<br />No i tak oto już drugiego dnia pobytu w ojczyznie w mojej głowie powstała całkiem duża lista, którą mogłabym zatytułować: "Powrót do Polski: za a nawet przeciw". Żałuję, że nie zaczęłam spisywać na bierząco...<br />Szło mniej więcej tak:<br />- ceny kaw w kawiarniach, pociągach i na lotnisku - wielki ogromny minus (w wolnym przeliczniku: jak pracuję w Polsce za bliżej nieokreśloną ale niską stawkę w ciągu godziny zarobię sobie na jedną kawę, albo i to nie, a tu w Szkocji pracując za minimalną w godzinę zarobię na trzy kawy. Dla takiej kawoszki jak ja to bardzo istotne kryterium.)<br />- grzane piwo w knajpie - duży plus, zwłaszcza gdy zimno i pada (to z kolei minus, ale w Szkocji nie lepiej)<br />- gdy po udanym wieczorze w knajpie wracam do domu i ściągam ubranie nawet gacie śmierdzą fajkami... - koszmar... znowu minus<br />- ogromne kosze pełne pysznych jabłek u moich rodziców w garażu... tak dobrych to tu nawet w tych tzw. ekologicznych sklepach nie ma - duży plus<br /><br />No i tak jeszcze dużo więcej... Takich rzeczy istotnych niby, ale w gruncie rzeczy drobnostek. Bo te wszystkie kawy, piwa i jabłka to się porównuje, marudzi się czemu jest tak a nie inaczej, ale koniec końców to nie one mają decydujący głos w wyborze miejsca dłuższego pobytu. Tylko co?<br />No właśnie. To jest dopiero dobre pytanie. Dziesięć dni w Polsce nie wystarczyło, by na nie odpowiedzieć.<br />Czas pokaże czy dane mi będzie zostać "re-emigrantką"...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-86013943197446932882010-10-10T10:17:00.000-07:002010-10-10T11:00:24.892-07:00ta nasza polska KULTura...Dane mi było stawić się na piątkowym koncercie Kultu w edynburskim Liquid Roomie. Przypomniały mi się wtedy dawne dobre czasu studenckie, Juwenalia i koncerty w warszawskiej Stodole. Jednak piątkowe doświadczenie nie do końca wpisało się w pewne utarte schematy tkwiące w mojej głowie pod zakładką "koncert polskiej kapeli rockowej". Zaskoczenie numer jeden nastąpiło w momencie, kiedy zostałam na ten koncert zaproszona i zadałam bardzo konkretne pytanie: "a o której to?", na które to uzyskałam odpowiedź, że o 7.30. Co? O 7.30, tak wcześnie?! Tak. I w momencie kiedy ledwo przekraczyliśmy progi Liquid Roomu nastąpiło zaskoczenie numer dwa: koncert faktycznie zaczął się o 7.30. Podeszliśmy pod scenę, ale tak nieco z boku, bo przecież wiadomo, co dzieję się na polskich koncertach rockowych pod samą sceną... A może raczej chcieliśmy w spokoju wypić piwo. Bo szczerze mówiąc to już chyba zdążyłam zapomnieć co to jest pogo i wielka kotłowanina pod sceną, tudzież podnoszenie ludzi na rękach czy też wrzucanie ich na scenę. Zaskoczenie numer trzy dotyczy ochrony koncertu: oni totalnie byli zdezorientowani tym w jaki sposób Polacy bawią się na koncertach! Co to się w ogóle dzieje!? Stoi taki biedny <span style="font-style: italic;">security guard</span> pod sceną i patrzy się z zaciekawieniem cóż to za dziwny taniec wykonuje ta polska publiczność... Czy coś się zaraz wydarzy... I wydarza się, o tak! Ktoś nagle ląduje na scenie. Ktoś z widowni. I tych trzech czarno ubranych biedaczków z opaską <span style="font-style: italic;">security </span>na ramieniu wymienia spojrzenia i w jednym momencie rzuca się za delikwentem, żeby czym prędzej ściągąć go ze sceny. I jak się później dowiedziałam, niezwłocznie wywalić za drzwi. Gdyż powszechnie wiadomo, że w tym kraju takie zachowania niedopuszczalne są przez przepisy <span style="font-style: italic;">health & safety</span>, o których tu się mówi na każdym kroku i stosuje się w każdej dziedzinie życia.<br />Przyznać muszę, że miałam trochę mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej strony ogromny sentyment i wspomnienie dawnych dobrych czasów, z drugiej zaś lekki niepokój, czy oni Szkoci nie uważają nas Polaków za jakąś bandę dzikusów <span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;"></span></span>, która lubi kotłować się na koncertach i wskakiwać na scenę, by znaleść się jak najbliżej ulubionego wykonawcy... Bo przecież na tutejszych koncertach rockowych to się ładni stoi pod sceną i co najwyżej można potupać sobie grzecznie w miejscu. Ale to my Polacy umiemy dobrze się bawić, tylko oni tego nie rozumieją. I dlatego tak dziwnie patrzą na stare dobre polskie pogo. No ale co tu dyskutować, co kraj to obyczaj przecież. Dla mnie zawsze istotny jest ten element poznawczy "a jak oni sie bawią?". I lubię te drobne różnice zauważać i przyjmować je jakimi są.<br />A jeśli chodzi o sam koncert Kultu... To była swego rodzaju podróż "w kraj lat dziecinnych" jak to kiedyś napisał poeta. Przynajmniej dla mnie. Ale przyznam, że nie będę zaskoczona, jeśli i ktoś z was poczuł lekką nutkę sentymentu...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-92169087235207775332010-09-21T14:35:00.000-07:002010-09-21T15:24:32.747-07:00pofestiwalowo"Napisz coś, no napisz coś wreszcie..." dudni nieznośnie w mojej głowie od pewnego czasu ze zmienną, acz natężającą się częstotliwością. Bo tak: był Festiwal, słynny edynburski festiwal, o którym wypadałoby napisać. No właśnie... wypadałoby... Ale nie napisałam ani słowa na ten temat! I bynajmniej nie mam zmiaru karcić się za to ani obiecywać poprawy w roku następnym. Niech tak już pozostanie, Festiwal na moim blogu nie doczekał się jakiegokolwiek komentarza na bieżąco i w związku z tym nie doczeka się żadnych "achów i ochów" w miesiąc po. A w życiu!<br />Fakt faktem, kiedy tak sobie siedzę sama w moim pokoju popijając malinową herbatę i słuchając Sigur Ros i tak się zastanawiam co ja mam właściwie zrobić, dociera do mnie, że właśnie takich spokojnych wieczorów brakowało mi w tej sierpniowo - festiwalowej gonitwie... Za którą to teraz w pewnym sensie tęsknię.<br />Bo to jest właśnie charakterystyczne dla Edynburga: przez miesiąc to miasto nie jest normalne. Przez miesiąc to miasto żyje tempem dziesięciokrotnie szybszym niż przez pozostałe jedenaście. Przez miesiąc to miasto jest istnym koszmarem dla rowerzystów, którzy muszą przejechać przez tak zwane Mosty, że już o Royal Mile nie wspomnę. Przez miesiąc to miasto jest istnym rajem dla imprezowiczów, którzy mogą tańcować w klubach do piątej rano i wracać do domu kiedy świta. Przez miesiąc to miasto jest zapewnieniem bytu dla niejednej kanapkowni, pajolandii i tym podonych, w których to dzienny utarg przez ten jeden miesiąc równy jest tygodniowemu przez pozostałe jedenaście. Przez miesiąc to miasto jest stolicą swoistej mody, kreatywności i kiczu, w której nie istnieje stwierdzenie "tak ubrać się nie wypada", tu wszystkie kolory, kroje, świecidełka i stroje z epoki są dozwolone, a właściwie pożądane. Przez miesiąc w tym mieście wypada zainteresować się teatrem... Ale o tym pisać nie będę. Nie będę pisać o tym co wypada, a czego nie wypada robić. To wszyscy wiedzą.<br />Refleksja jest następująca: moi drodzy, jeśli chcecie zaprosić do Edynburga swoją rodzinę, przyjaciół, znajomych, żey zobaczyli jak wygląda nienormalne życie w tym mieście, zabukujcie im bilety rajanera na sierpień. Najlepiej już teraz, póki ceny są jeszcze niewysokie. Jeśli chcecie zaś pokazać im szarą codzienność i nudne, niespieszne życie, powiedzcie, że w sierpniu dostajecie tajemniczej gorączki i musicie zwalczać ją w słońcu tropików, a zatem w Edynburgu was nie ma. Istnieje wtedy szansa, że rodzinka odwiedzi was w jednym z pięknych pozostałych jedenastu miesięcy, kiedy to da się przez to miasto spokojnie przejść, zatrzymać się tam gdzie się chce i zwrócić uwagę na to, na co się chce.Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-28782634640479035162010-07-31T04:14:00.000-07:002010-07-31T05:20:00.967-07:00między brydżem a sambą...Dane mi było spędzić niemal 10 dni nie mówiąc w ogóle po polsku! Ba! Mało to. Dane mi było należeć do reprezentacji Szkocji na międzynarodowym projekcie dla młodych wolontariuszy, idealistów i niepoprawnych optymistów. Jednak nie zachwyty o tym jak wspaniałych ludzi poznałam, a raczej zagadnienie tworzenia pewnej tożsamości (narodowej i nie tylko) ma być tematem numer jeden na dziś. Przynajmniej w tym poście.<br />Ach, te wieczory spędzane na grze w karty przy rytualnej <span style="font-style: italic;">cup of tea </span>(oczywiście z dodatkiem mleka) w towarzystwie przede wszystkim, nazwijmy to dość ogólnie, reprezentacji brytyjskiej... Niezapomniane! Nie będę ukrywać, że bawiłam się świetnie. Jednak czasami musiałm odejść od stolika i udać się do sali na górze, gdzie trwało szaleństwo na parkiecie przy rytmach afrykańskich, hiszpańskich i innych, równie gorących. I też się dobrze bawiłam. Więcej nawet, pozwalałam uwolnić się tej energii, która nie mogła we mnie usiedzieć przy karcianym stoliku.<br />Któregoś wieczoru dotarło do mnie, że tak naprawdę to wciąż dryfuję między brydżem a sambą...<br /><br />Biorę teraz do ręki globus i maluję na nim taki obrazek: na tych wyspach na północy, gdzie mimo wszystko wciąż mieszkam, siedzi sobie paru gości w pubie przy <span style="font-style: italic;">pint of lager</span> i niech już będzie kartach czy czymś w tym rodzaju. Potem kieruję się trochę na południe, do kraju na półwyspie i maluję roztańczoną, rozśpiewaną <span style="font-style: italic;">fiesta</span>, <span style="font-style: italic;">fiesta</span>, <span style="font-style: italic;">fiesta</span>... Potem zaś kieruję się trochę na wschód, do kraju nad Vistula River...<br />Tu nic nie namalowałam. Tu się zaczynam zastanawiać...<br />Nie tylko nad tym, co namalować. Bardziej nad tym, czym jest dla mnie ten kraj, w którym nie byłam już niemal od roku. Jak widzą nas Polaków? Co jeszcze, oprócz wódki, się kojarzy z Polską? Wódki, katolicyzmu i Solidarności... Kiszonych ogórków, disco polo i niskich zarobków... Zimy z tonami śniegu i złotej polskiej jesieni?<br />Czy można opisać coś takiego jak "polski temperament"? Czy jesteśmy bardziej jak ludzie z północy czy z południa? Czy może to jest jakiś zupełnie inny styl życia, tylko że ja już o nim zapomniałam i nie wiem, jak go opisać... Czy będąc tu, na emigracji, przejmujemy brytyjski styl życia czy raczej zachowujemy zwyczaje przywiezione z Polski? A może chcielibyśmy żyć jak Brytyjczycy, ale grubość czy raczej cienkość portfela nam na to nie pozwala? A może tworzymy tu jakąś nową jakość, z jednej strony przejmując tutejsze zwyczaje i zachowania, a z drugiej zachowując co polskie?<br />Och nie! Czyżbym znów zaczynała myśleć dwubiegunowo? Polskie czy brytyjskie? Wracać do Polski czy zostać w Edynburgu? I tak ciągle... Jakby to była jedyna możliwa alternatywa. Tymczasem kiedy tak dryfowałam między sambą a brydżem dostrzegłam, że istnieje całe spectrum możliwości, wyborów i stylów życia. I że nie muszę podpisywać się pod etykietką "polskie" czy "brytjskie". Mogę być i tu i tam i w jeszcze nie wiem ile zupełnie różnych miejscach i znaleść coś dla siebie, oczywiście pod warunkiem, że mam w sobie tą odrobinę otwartości...<br />Tak więc, moi drodzy, zdradzę wam sekret. Otóż ostatnimi czasy kołatające z niepokojem w mojej głowie pytanie: "wracać do Polski czy zostać w Edynburgu?" zastąpiła istna burza mózgu na temat tego, co chciałabym robić w życiu i co w związku z tym. Nie powiem więcej. Będą kolejne posty...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-84971929532017721252010-07-08T04:18:00.000-07:002010-07-08T04:55:23.802-07:00Czy jesteśmy looserami?Przechodziłyśmy niedawno z koleżankami pod Johnem Luisem i jedna z nas zwróciła uwagę na dywan za dwie stówy. Ładny dywan, to fakt. Jednak szybko odwróciłam wzrok. Po co mi dywan za dwie stówy do tymczasowego mieszkania, w którym nie wiadomo jak długo jeszcze zostanę? Stwierdziłam, że taki dywan jest idealny dla tych szczęśliwców, co mają rodzinę, karierę, własne mieszkanie, które mogą urządzić jak im się podoba. I pieniądze mają, oczywiście. I wtedy pomyślałam o moich znajomych z Polski, którzy w ten czy inny sposób układają sobie życie...<br />A co ja takiego zrobiłam, że nie mam kariery, pieniędzy, faceta? Tak samo jak oni skończyłam kiedyś podobno jakieś studia w Polsce. A tu jak dosłownie jak na tej naklejce na drzwiach do mojej tymczasowej łazienki: "<span style="font-style: italic;">no job, no cash, no future</span>". Tak, te trzy słowa słyszę bardzo często jako przyczyny emigracji. A co jeśli odnoszą się one do życia na emigracji? Czy jeśli tak wygląda moje życie to znaczy, że jestem <span style="font-style: italic;">looser</span>?<br />O co właściwie chodzi z tym sukcesem, karierą i innymi takimi pustymi słowami? Pamiętam jak kiedyś w liceum profesor od historii śmiał się z tego, co napisane było na karcie okolicznościowej na dzień nauczyciela: "życzymy pasma sukcesów". "A co to właściwie jest to pasmo sukcesów?" - zapytał się nas i puknął się w czoło...<br />Ale pytanie pojawia się znowu: czy wybierając emigrację, prace niewymagające kwalifikacji za najniższą krajową, tymczasowe mieszkanie, tymczasowe związki i przyjaźnie, rozmowy z rodziną na Skype itp. itd. jesteśmy <span style="font-style: italic;">loosers</span>? Czy to znaczy, że "<span style="font-style: italic;">no job, no cash, no future</span>" w Polsce zamieniliśmy na "<span style="font-style: italic;">shitty job, shitty cash, shitty future</span>" na Wyspach? I po co?<br />Przeczytałam komentarz kolegi do tekstu, który napisałam jakiś czas temu... I tak się zastanawiam, czy tu, na Wyspach, jest faktycznie łatwiej i wygodniej i zadowalamy się pewnym minimum niezbędnym, żeby zaspokoić nasze podstawowe potrzeby i nie martwić się zbytnio. Czy "większe wymagania" i "<span style="font-style: italic;">spectrum</span> możliwości" to tylko puste frazesy? Może faktycznie oszukujemy się mówiąc, że emigracja otwiera oczy? Może tylko odwraca wzrok od tego, co widzieliśmy do tej pory? A może jednak pozwala spojrzeć na pewne aspekty życia w inny sposób? Bardziej krytycznie albo i na odwrót, z przymróżeniem oka?<br /><br />Tak myślę sobie o tym moim looserskim życiu na emigracji i właśnie przed moimi oczyma powstał typowy dość obrazek. Impreza, spotkanie towarzyskie czy jak kto woli <span style="font-style: italic;">party</span>. Okazja, żeby poznać nowych, interesujących ludzi. Powiedzmy, że nawet zagadanie mnie jakiś przystojniak. Wow! Rozmawiamy to o tym, to o tamtym i w końcu pada pytanie: "a co robisz w Edynburgu? Studiujesz?". "Nie, nie studiuję". "To co robisz w takim razie?" - pada to bardzo niezręczne pytanie. "Ach, cieszę się życiem, poznaję fajnych ludzi i staram się miło spędzać czas! Podróżuję trochę..." - mówię entuzjastycznie. "Wow, super! Ale co, pracujesz gdzieś?" - och, nie! Dlaczego go to tak interesuje? I co ja mam teraz powiedzieć, że sprzedaje śmierdzące paje, sprzątam czy robię coś równie nieatrakcyjnego? I wtedy właśnie czuję się jak looser? Wtedy sobie uświadamiam, że dla wielu osób to, gdzie ktoś pracuje świadczy o tym, kim ten ktoś jest. Kim jesteś? Doradcą marketingowym? Prawnikiem? Web designerem? Sprzedawcą pajów?! Łup, łup, łup... Pif-paf! Już po mnie!<br />Czy naprawdę to gdzie pracujemy świadczy o tym, kim jesteśmy? Czy fakt, że nie robimy kariery i nie mamy pracy w zawodzie wrzuca nas do kategorii <span style="font-style: italic;">loosers</span> czy mówiąc po polsku "niezaradnych życiowo"?Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-44504609581626752992010-06-27T13:19:00.000-07:002010-06-27T14:00:18.137-07:00związki, single, zaręczyny...Ufff... wróciłam do domu jak zwykle ledwo żywa i obładowana betami i jak zwykle pierwsze co zrobiłam to włączyłam komputer, żeby sprawdzić mojego fejsbuka. I oto nius dnia: koleżanka z Edynburga, Polka, którą poznałam mniej więcej rok temu zaręczyła się. Fajnie. W sumie gdy śledzę fejsbukowe niusy moich znajomych z Polski to jakoś zaręczyny - ślub - dzieci (kolejność dowolna)... no nie zaskakuje mnie to wcale. Takie normalne, powszechne, oczywiste... Ale tu nie Polska! Tu jest Edynburg, emigracja, multi-kulti... jest impreza i trzeba się bawić. Tu się żyje tu i teraz. Tu nie ma miejsca na poważne związki. Dzisiaj jesteś, a jutro cię nie ma. A ryb pełno w morzu pływa...<br />Szczęściem pajom, kanapkom i kawom nie udało się zabić we mnie do końca tej ciekawości świata i chęci wyjaśniania relacji międzyludzkich, jakie zrodziło, czy może raczej ukształtowało, pięć lat zmagań z socjologią. Nie udało się też dobrej zabawie i rybom w morzu zabić dudniącego w mojej głowie pytania: dlaczego wśród emigrantów jest tylu singli? I dlaczego tutaj mieć 25 lat i być singlem to jest normalne, a w Polsce to raczej chyba łagodnie rzecz ujmując trochę nie wypada... A przede wszystkim dlaczego tu w Edynburgu wchodzimy w związki krótkie, luźne, nieoficjalne?<br />Tu wszystko jest tymczasowe. Praca w kanapkowni, mieszkanie z meblami z wystawki, stan konta w banku... No i chłopak czy dziewczyna. Czy chodzi tu o tymczasowy styl życia, w którym wszystko musi być tymczasowe, bo inaczej zacznie pojawiać się niepokój, że jeden element nie pasuje do reszty? Czy może to raczej jakaś moda, którą bezrefleksyjnie przejmujemy? Strach przed tym okropnie brzmiącym słowem "stabilizacja"? Czy o co chodzi?<br />Jak już o socjologii wspomniałam to i pojadę z tą socjlogią dalej. Takie mądre hasło kiedyś padło na jakiś zajęciach: rozpad więzi społecznych. Nie wiem czemu, ale strasznie mi się ten termin podoba. Brzmi wzniośle i ma szeroki kontekst zastosowania. I pasuje do tematu związków. Generalnie dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma, więc po co mam się do ciebie przywiazywać? Czyli znowu ta tymczasowość i brak planów. Albo intencjonalna nieprzewidywalność... kolejny mądry termin z socjologii. Po naszemu: otwieram się na to co przyniesie los, więc nie mogę się za bardzo deklarować w tę czy w tamtą stronę. Idealnie pasuje do luźnych i krótkotrwałych związków...<br />Tylko dlaczego tak się dzieje?<br />Myślę, że teorii czy raczej hipotez w tej kwestii jest mnóstwo. Niekoniecznie <span style="font-style: italic;">stricte</span> socjologicznych. I choć mam oczy i uszy otwarte i jako socjolog nie oceniam, to przyznać muszę, że nieraz niektóre z tychże teorii nieco mnie zaskakują. Jakiś czas temu dyskutowaliśmy w gronie znajomych polskich emigrantów o związkach. Gdy ja biedziłam o rozpadzie więzi i wdawałam się w rozkminianie socjologicznych bzdur i frazesów, jedna z koleżanek ucięła: "A może po prostu chodzi o możliwość wyboru i coraz większe wymagania? Wiesz, wyjeżdżasz, poznajesz innych ludzi, otwierają ci się oczy: dzień dobry! Można żyć inaczej niż w miasteczku nad jeziorem. Masz prawo wymagać, oczekiwać, cenić się. Także jeśli chodzi o wybór partnera. I to może dlatego jesteśmy same, że stawiamy wymagania?"<br />Było to jakiś czas temu... Zanim się moje myśli dotarły na bloga, musiały przejść przez kolejny etap socjologicznych obserwacji... I widzę, że coś w tym chyba jest... W tych wymaganiach i pewności. A skoro tak, to tym bardziej cieszy mnie dzisiejszy nius z fejsbuka. I właśnie uśmiecham się szczerze pełną gębą do tej dwójki szczęśliwych i odważnych ludzi!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-69651417835616071602010-03-05T10:07:00.000-08:002010-03-05T11:07:23.306-08:00wspominki z pajolandiiZ przerażeniem stwierdzam, że już dawno nie pisałam... Niby wiosna idzie, ale dalej jest tak zimno, że brak mi energii... Do pisania też? A może rutyna, codzienność i monotonia życia w tym deszczowym kraju sprawia, że mam ochotę zapaść z sen zimowy?<br />Ale nie zamierzam dziś marudzić i użalać się nad swym marnym losem. Bo właśnie przypomniał mi się pewien zwariowany dzień w pajolandii, czyli w mojej cudownej pracy...<br /><div style="text-align: justify;">Wiadmo, dzień jak codzień był, nie pamietam już czy padało czy świeciło słońce... Nie pamiętam też czy było <span style="font-style: italic;">busy</span>, ale chyba niespecjalnie. Ale jednak Los postanowił nie być dla mnie tego dnia okrutny i przełamać nudę i szarość choć na chwilę. A więc do pajolandii wstąpiła z gracją elegancka pani w długim modnym płaszczu i z lakierowaną torebką (fuj! ble!). Mówię grzecznie, a może wcale jakoś niespecjalnie grzecznie, ale mówię "Dzień dobry. Czy mogę pomóc?". Cisza. Pani się patrzy na pajolandzką gablotę z ciepłymi pajami. W końcu tym takim "ęą" pseudoeleganckim tonem oznajmia: "<span style="font-style: italic;">Two sausage rolls, please</span>." To się ją pytam, czy mogę je zapakować razem. Pani oburzona wręcz odpowiada: "Jak to razem? Nie! W osobne torebki!". Dobra, zapakowałam w osobne, choć zawsze odczuwam lekki dyskomfort, gdy muszę postąpić tak nieekologicznie i zamiast jednej papirowej torebki zużyć aż dwie... No ale ok, niech ma. Podaję jej więc te cuchnące sosydż rolsy i kasuję funta dziesięć. Na co pani obrzuna prawie krzyczy na mnie, że co to ja sobie wyobrażam, że jak ona ma je zanieść do domu czy gdzieś tam, skoro jej nie podałam tzw. <span style="font-style: italic;">carrier</span> <span style="font-style: italic;">bag</span>? No to ok, podałam jej większą papierową torbę, odczuwając jeszcze cięższy dyskomfort na polu ekologii. Pani jednak dalej pozostawała oburzuna na to jak beznadziejny <span style="font-style: italic;">customer service</span> przed chwilą jej dostarczyłam...<br /></div>Więc ja oczywiście zaczęłam rozkminiać i myśleć (tego z kolei bardzo nie lubi szef pajolandii, ale to inna bajka) i tak jakoś no... Z jednej strony to faktycznie trzeba z klientami prowadzić dialog i rozmawiać do nich jak do ludzi... No ale jak jakieś mniej więcej 50 czy nawet 100 razy dziennie powtarzam parę tych samych formułek, non stop, jak jakiś automat dosłownie to to już jest nudne. I dla mnie i dla otoczenia. I to już nie jest rozmowa. To jest zautomatyzowanie ludzi. Jeden mały etap przed kolejnym, który polega na zastąpowaniu ludzi automatami jak to na przykład ma miejsce w Tesco. Zdarzyło mi się parę razy powiedzieć do takiego automatu "dziękuję" kiedy wydawał mi resztę za zakupy. I pozwoliło mi to się poczuć jakoś bardziej ludzko... tak, hmm... jakoś mniej w próźni, gdzie jestem ja i różne automaty...<br />No i jakoś tak mniej więcej rozkminiałam sobie o tych automatach w między czasie sprzedając paje... I wtedy do pajolandii wkracza para turystów w wieku emerytalnym. Zamawiają po kawie i czymś tam i siadają w rogu przy czarnym parapecie. Po jakieś dłuższej chwili pan podchodzi do kasy czy też do lady z pajami czy też do mnie. Zamawia coś tam jeszcze i pyta się mnie skąd pochodzę. Odpowiadam, że z Polski, a w tym momencie pan wyciąga w moją stronę rękę, w której trzyma trzydzieści pensów... I mi je podaje, choć tuż przed nim, obok kasy stoi puszka z wielkim napisem TIPS, do której chwilę później wrzucam otrzymane monety. I wtedy z kolei zaczynam rozkminiać, czy to był napiwek dla mnie, bo taka miła jestem (ach!) czy też wsparcie dla biednych dzieci ze wschodu, które przyjeżdżają na wyspę zarabiać na życie w pajolondiach i innych takich wspaniałych miejscach. Jakoś opcja, że pan puszki z tipami nie zauwazył przychodzi do mojej głowy nieco później... Bo wcześniej do pajolondii przychodzi pani, może nie jakoś superelegancka, ale niewątpliwie wymagająca. Rozgląda się po sklepie, patrzy na półki, gablotki... I w końcu pyta: "<span style="font-style: italic;">Don't you have the real food?</span>". Teraz to już zgłupiałam na serio! Przepraszam bardzo, to nie <span style="font-style: italic;">real foods </span>to pajolandia!! Tu nie sprzedajemy warzywek tylko paje. Niestety. Znowu pojawia się dyskomfort ekologiczny... Ze smutkiem odpowiadam, że nie, że mamy paje... kanapki, paje, ciastka, pączki... Pani też posmutniała i wyszła... A w moim umyśle zrodziła sie bardzo niedorzeczna odpowiedź na pytanie szefa pajolandii "Co zrobić, aby przyciągnąć klientów?": "Zacznijmy sprzedawać warzywka!!"<br />Dni upłynęły od tej pory... Deszczu spadły litry albo nawet hektorlitry... A nic się nie zmieniło. Warzyw ani owoców w pajolandii nie ma, chyba, że je sobie na lunch przyniosę.<br />A życie toczy się dalej!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-69111635940937677682010-02-05T13:10:00.000-08:002010-02-05T14:07:07.038-08:00bajka o emigracyjnym KopciuszkuZaryzykuję dość odważne i może nieco kontrowersyjne stwierdzenie, że my Polki emigrantki to trochę takie Kopciuszki z bajki jesteśmy. No bo co, mamy te swoje <span style="font-style: italic;">imigrants' jobs</span>, tzw. zawody "zarezerwowane" dla emigrantów i kasę na w miarę znośne życie. Starcza nawet, żeby kupić jakieś szałowe szmatki i na wieczór, po pracy, przemienić się w księżniczkę. Zupełnie jak Kopciuszek z bajki...<br />Słyszałam już historię o tym jak Kopciuszek poznaje księcia i jakoś tak jest miło i pięknie, że nie ma co psuć atmosfery wyznaniem, że tak naprawdę na codzień to Kopciuszek szoruje kible czy robi coś równie romantycznego. To takie skomplikowane historię. Ja na dziś mam zdecydowanie prostszą...<br />Wyobraźmy sobie takiego emigracyjnego Kopciucha. Jest sobie istota rodzaju żeńskiego, lat na oko mięczy 22 a 25. Nie jest jakaś szkaradna, ani głupia, bo nawet ma dyplom polskiego magistra, który czeka na nią w Ojczyźnie. No ale wybrała żywot na emigracji, co oczywiście wiąże się z podjęciem jakiegoś<span style="font-style: italic;"> imigrants' job</span>... sprzątanie, gastronomia, budowa... <span style="font-style: italic;">whatsoever</span>... Powiedzmy, że nasz Kopciuch piecze i sprzedaje paje, czyli tzw. <span style="font-style: italic;">pies</span>... To akurat wypisz wymaluj, bo i piec jest i się ubrudzić można i przesiąknie się zapachem tych stek pajów czy innych wspaniałości. No, Kopciuch idealny...<br />A teraz historia. Kopciuch uwija się i krząta. Piec, paje, klienci, paje, kawa, paje... dziękuję, dzień dobry, <span style="font-style: italic;">cheers pal</span>... A nagle pojawia się... (skąd wiecie?) książę... Wysoki, przystojny, śniada cera, białe zęby i czarujący egzotyczny uśmiech. Krawat i aktówka pod pachą. Wymarzony kandydat na męża. Kupuje coś, uśmiecha się ładnie i nawet zagadnie skąd jesteś i o sobie coś powie... Że przyjechał tu, że z Somalii, że na studia, że jego matka jest Brytyjką... I już się całkiem miła konwersacja zapowiada... No ale do paj-szopu wchodzą kolejni ludzie i książę odsuwa się na bok, zjada naprędce paja i wychodzi, a Kopciuch stoi i się patrzy i nawet nie może rzucić w niego pantofelkiem, bo ma na nogach robocze adidasy ze stadionu dziesięciolecia...<br /><br />A życie toczy się dalej.<br /><br />Od razu uprzedzam, że nie mam zamiaru nikomu ujmować jego własnej dumy. Prace mamy jakie mamy, a przecież nie jest to najważniejsze w życiu, gdzie się pracuje...<br />Adidasów ze stadionu dziesięciolecia, przyznać muszę, też nie noszę i nigdy nie nosiłam... Ale jakoś tak mi przyszło na myśl i tak zostawiam.<br />Tak czy siak odrobinę dystansu do samej siebie i tego co się w moim życiu dzieje jednak warto mieć... Lubię śmiać się z samej siebie... A co?!<br />Lubię iść sobie spokojnym niespiesznym krokiem i zachwycać się szarymi kamienicami Edynburga. Lubię zaglądać w okna i szukać inspiracji jak urządzić wnętrza... Lubię ten lekki edynburski wiatr, który sprawia, że czuję wiosnę w powietrzu... Lubię myśleć o tym, że jak już ta wiosna będzie to dni będą długie i będzie można spędzać popłudnia na zielonej trawie w parku...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-56518309297915546482010-01-30T08:30:00.000-08:002010-01-30T08:51:10.846-08:00obieg wtórnyAno, idę sobie tak chodnikiem, wracam do domu skąśtam, z pracy czy z zakupów powiedzmy. Nie ważne zresztą. Omal nie wlazłam na jedną z bezpańskich sof stojących sobie na chodniku. No stoją tak sobie, ktoś ich nie chciał, bo kupił nowe czy też postanowił, że gości od tej pory usadza na podłodze lub też nie przyjmuje ich wcale albo jeszcze coś. Mniejsza o to. Softy czekają aż ktoś je przygarnie. Ja tym kimś nie będę, bo już stoi u mnie w pokoju magiczna błękitna sofa, której nie wymienię na żadną inną. Jakby ktoś tak szafę na ubrania wystawił to pewnieże tak, od razu, ja pierwsza. Dajcie mi tylko cynk, gdzie stoi jakaś szafa na wystawce!<br />Mijając te sofy pomyślałam sobie (po raz kolejny już), że te wystawki to jednak genialny wynalazek. Coś ci niepotrzebne, a komuś może się przydać i nie produkuje się tyle śmieci niepotrzebnie. Genialne! Ale z drugiej strony pamiętam jaki to był dla mnie na początku mojej emigracyjnej przygody szok. No bo jak to tak legalnie brać sobie coś z ulicy czy ze śmietnika? I czy to aby wypada? Bo to chyba raczej lekki obciach tak w śmietnikach buszować...<br />Przypomniała mi się taka oto scena:<br />Rok 2006, koniec lata, Edynburg. Moje pierwsze dni na szkockiej ziemi... Wieczór. Siedzę już w domu, w piżamce, gotowa do pójścia spać. W końcu rano do pracy (pracowałam wtedy w takim <em>bed&breakfast</em>, gdzie o 8 rano musiałam stawić sie zwarta i gotowa do pracy). W każdym bądź razie słyszę jak wracają moi współlokatorzy... i nie wracają sami, tylko... z szafką. Patrzę się na nich, a oni mówią: "No, stała na śmietniku, a my potrzebujemy jakiejś szafki do łazienki, żeby te wszystkie kosmetyki pomieścić..."<br />Pamiętam, że było to dla mnie coś nowego i niespotykanego do tej pory. Teraz to już norma. W końcu mamy tu wtórny obieg, no nie? Wprawdzie wystawki nieco skromniejsze, w końcu mamy kryzys, nie da się ukryć... no ale są.<br />A poza tym mówiąc o wtórnym obiegu muszę koniecznie wspomnieć o instytucji znanej jako <em>Sunday</em> <em>market </em>czy też <em>on boot car sale</em>, gdzie za marne grosze można nieraz kupić prawdziwe skarby. Ale opisanie tego fenomenu odkładam na kolejny post, a tymczasem uroczyście obiecuję jutro rano wstać i stawić się na <em>Sunday'u</em>!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-16937058896177148362010-01-28T15:10:00.000-08:002010-01-28T15:32:14.605-08:00imprezowo...O imprezach będzie, a co! W końcu nie samą pracą emigrant żyje!<br />Nie wiem w sumie dlaczego, ale przyszło nam do głowy wyjść na miasto w środowy wieczór. Tak bez konkretnych planów, po prostu przejść się po Edynburgu i zobaczyć co się gdzie dzieje, o ile coś się gdzieś dzieje... I właśnie to "o ile" okazało się niezwykle istotne... No bo cóż, jacyś ludzie niby na mieście są, ale to jakieś pojedyncze zdesperowane <span style="font-style: italic;">party animals </span>jak my... Brakowało mi tej radosnej alkoholowej atmosfery piątkowej czy sobotniej nocy, kiedy to Edynburg ujawnia swą prawdziwą pijacką twarz. I wszyscy się bawią, piją, jedzą <span style="font-style: italic;">fish & chips</span> z jakiejś gazety czy czegoś podobnego, stoją na ulicach i rozmawiają i śmieją się. I nie ważne, zima, lato, jesień, wiosna, te dziewczyny chodzą w sandałkach na szpilkach i króciótkich sukienkach. No, czasami jeszcze zdarza się, że takie dziewczę biegnie do taksówki na bosaka, a sandałki niesie w ręce. Ale o to chodzi: jest weekend, jest impreza. No, z tym, że jednocześnie jak nie ma weekendu, tylko jest po prostu week, to nie ma imprezy, w sensie ogólno-edynburskiej imprezowej twarzy...<br />No cóż, może to jest jeszcze kolejny powód przemawiający za tym, by wreszcie zmotywować się i poszukać sobie "normalnej" pracy, gdzie mam normalne weekendy?Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-70799775746556586912010-01-06T14:26:00.000-08:002010-01-06T15:09:34.464-08:00buntujemy się!Radosne świętownie początku tego roku niestety zaowocowało zwichnięciem kostki i uziemieniem w domu na parę dni. I pozwoleniem sobie na lenistwo. A może inaczej, pozwoleniem sobie na robienie rzeczy, których normalnie nie mam czasu robić, czyli poświęceniem mnóstwa czasu na filmy i książki. I tak oto w moje ręce i oczy wpadła książka P. Czerwińskiego "Pokalanie". Wątek emigracyjny się w książce przewija, ale nie o tym miałam pisać...<br />Wkręciła mnie ta książka strasznie i jak zaczęłam czytać to nie mogłam przestać. I przeczytałam do końca.<br /><br />I co?<br />Refleksja ogólnoegzystencjalna podobna nieco do tej, która przydarzyła mi się po przeczytaniu "Radia Armageddon" J. Żulczyka: nasze pokolenie za bardzo nie ma się przeciw czemu buntować, ale buntować się musi, bo taka kolej rzeczy, więc trzeba coś wymyślić. Tylko jak tu coś wymyślić, skoro "wszystko już było"?<br />Więc może wszystko trzeba zanegować, wyśmiać, obrucić w żart?<br />Tylko że nagle taki Bohater spostrzega jak bardzo jest samotny i w jakim żyje absurdzie. I tak sobie właśnie rozkminia... Zbuntuję się, nie zrobię kariery jak wszyscy. Pojadę w świat. Wszyscy mówią, że kryzys i że ciężko jest, ale nic to, trzeba życiem się cieszyć i bawić się ile sił... Ale życie czasami daje kopa. I nasz Hiroł zawsze w takich sytuacjach daje kopa życiu, bo tak chyba trzeba. W myśl: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale tym razem nie! Tym razem Hiroł ogłasza bunt przeciw panującym trendom i w ramach tegoś buntu... poddaje się losowi. Mam zostać w domu i robić nic? Zostanę i będę robić nic. Wbrew obowiązującej gonitwie.<br />Ale długo tak nie można przecież. W końcu pora przychodzi na bunt przeciw własnej niemocy. A formą buntu okazuje się powrót do szarej rzeczywistości...<br />I na tym chyba właśnie polega absurd współczesności. Wszystko już było, więc wymyślmy coś. Wymyślamy, wymyślamy, ale i tak zataczamy koło.<br />A ktoś sobie siedzi, marszczy brwi, obserwuje i opisuje to! I dopisuje swoje! I jaką ma z tego radość!!<br /><br />A tak na koniec pozwolę sobie jeszcze pobuntować się słowami jednej z bohaterek Masłowskiej: "A co ty myślisz, że ja całe życie mam być chora, kulawa, paralityczna? Ale tak nie będzie!!!" No oczywiście, że tak nie będzie! To takie noworoczne postanowienie. Niech tak się stanie!Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-29905620741170883642009-12-29T15:43:00.000-08:002009-12-29T16:04:36.537-08:00poświątecznie...Naprawdę nie obraziłabym się, gdyby dziś, jak co drugi wtorek, obudziłby mnie rano brzęk szkła wrzucanego do śmieciary. Zwłaszcza, że przygotowałam i wystawiłam przed dom wszystkie odpady nadające się na <span style="font-style: italic;">recycling</span>... Łudziłam się nadzieją, że być może mam twardy sen... Lecz niestety rzeczywistość okazała się brutalna - o <span style="font-style: italic;">recycling </span>dnia dzisiejszego nie zadbano! Ba, nie zadbano także o wywiezienie "normalnych" śmieci! I teraz przed moim oknem maluje się żałosny obraz góry śmieci rozrastającej się wokół przepełnionych po brzegi śmietników...<br />A było tak pięknie! Pierwsze od lat "x" białe święta w Szkocji! Za oknem biało, pruszy śnieg, który tworzy miękką puszystą pokrywę na brudnych chodnikach Leith. I tak jakoś świątecznie i ciepło mimo niskiej temperatury. Święta, magiczny nastrój, czas z bliskimi... Cóż, nie da się ukryć, że ślady po minionych świętach głoszą raczej smutną prawdę: dziś Święta Bożonarodzeniowe to raczej Święto Konsumpcji. Bo jaki inny wniosek mogę wysnuć, gdy wracając do domu potykam się o wielką torbę papierową z napisem "Happy Christmas!", a chwilę potem spostrzegam na środku chodnika porzucony niechciany prezent?<br />Serio smutno mi się robi jak widzę coś takiego! Pamiętam, że jak byłam dzieckiem w któreś święta oglądałam bajkę o niechcianych prezentach, które trafiały na strych i były bardzo samotne i smutne. Przynajmniej jakieś przesłanie dla dzieci, że mają szanować prezent, który dostały od kogoś, kto przecież musiał na to zapracować. A teraz? W sklepach poświąteczne kolejki do wymiany bądź zwrotu niechcianych prezentów. A z koszy na ulicach aż wylewają się śmieci, w których pewnie niedługo utoniemy!<br /><br />I teraz zastanawiam się, czy poświątecznie, jak już biały śnieg się stopił i tylko ślizgawica na chodnikach została, zamierzam snuć jakieś czarne wizje na temat wszechobecnej konsumcji i śmieciokreacji? Może jest jeszcze dla nas, Ziemian, jakiś ratunek i za parę lat nie będziemy musieli wykopywać się spod naszych śmieci, by złapać transport na inną planetę, którą pewnie też zaśmiecimy w mgnieniu oka?Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-52062400825482729802009-12-12T09:49:00.001-08:002009-12-12T10:26:13.535-08:00spotkanie z "emigracją wcześniejszą"Parę dni temu w moje ręce dostała się ulotka będąca swego rodzaju zaproszeniem na przedświąteczny bazar organizowny przez Stowarzyszenie Polek w Edynburgu. Tym razem sobota wolna, więc czemu nie... Zwłaszcza, że bardzo lubię te wszystkie bazary, targowiska, pchle targi i takie tam. Bo gdzie znaleść prawdziwe skarby jak nie w takich miejscach?! A zatem parę funciaków w garść i śmigam na bazar!<br /><br />Prawdę mówiąc zaskoczyło mnie zarówno miejsce, jak i panująca tam atmosfera... Po prostu jak tylko weszłam do budynku miałam świadomość, że nie na takie miejsca trafiałam do tej pory w Edynburgu. No i nagle jakbym znalazła się w jakimś innym świecie i wiedziałam, że nie poprzestanę na zakupieniu wspaniałych powideł śliwkowych pani Zosi czy też podziwianiu tzw. Christmas cake-ów pani Jasi, które na moją kieszeń były jednak zbyt drogie. Bo to jest tak: wchodzę do budynu, na dole jest kawiarnia, siedzą w niej dwie babcie, jakieś domowe ciasta, kawa itd. No a bazar w sali na piętrze. Tam tak samo: kilka pań, jeden pan, ciasta, powidła, bigos, ręcznie robione czapki, szale... osławione niegdyś moherowe berety chyba też jakieś tam leżały. Parę ludzi się kręci to tu to tam. I wszyscy mówią i po polsku i po angielsku. Chyba bym sobie nie darowała jakbym choć trochę nie pogadała z tymi ludźmi. No i tak parę słów z jedną babcią, parę z drugą. Nagle się dowiaduję, że niestety stowarzyszenie umiera śmiercią naturalną - pań było chyba ze 300, a zostało 5. I same babcie. I nikt się w to nie włącza. Smutne...<br />Jakieś rozczarowanie zaczynało mnie dopadać, ale pomyślałam, że zajrzę do tej kawiarni, kto tam siedzi, może z kimś porozmawiam. Strzał w dziesiątkę! "Proszę, proszę, wejdzie pani, usiądzie, kawa, herbata, ciastko..." No to zamówiłam kawę i dosiadłam się do pani, która zaprosiła mnie do swojego stolika. Bo tak się właśnie trafia na ludzi - perełki. Takich, po rozmowie z którymi oczy ci się same śmieją i jakoś ten świat się wydaje bardziej przyjazny. Takich, którzy naładowują cię chęcią do działania, taką pozytywną energią. Bo taką właśnie osobą jest pani Izabella z Polish Scottish Cultural Association. Ja o takich ludziach mówię, że są magiczni i emanują taką pozytywną energią. I to zrozumienie, że jasne dziewczyno, skończyłaś studia, a sprzedajesz kanapki, to przecież nie ma w tym nic złego, każdy tak zaczyna. W tej wcześniejszej emigracji też tak było przecież. Oficerowie zatrudniali się w barze czy w kuchni, bo jakoś trzeba na życie zarobić. No a z drugiej strony podejście, żeby coś robić, jakoś się kulturalnie udzielać, bo przecież nie tylko o kasę tu chodzi.<br />Przemiłe popołudnie, powiedziałam, że odwiedzę panie wkrótce. I oczywiście tak zrobię. Bo jest to jakieś wyjście gdzieś dalej, gdzieś poza własną perspektywę, które pozwala odkryć coś innego lub spojrzeń na pewne sprawy nieco inaczej. A i przyznać muszę, że panie się ucieszyły, że jakaś młoda osóbka zainteresowała się ich działalnością i chce je znów odwiedzić.<br /><br />Takie to mniej więcej było moje pierwsze, i mam nadzieję, że nie ostatnie spotkanie z tą wcześniejszą polską emigracją. Z ludźmi, którzy tak jak my wyjechali, tylko w innych okolicznościach. Bo przecież migracje towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. I tak z dzisiejszej rozmowy dowiedziałam się, że w XVII wieku była dość spora emigracja Szkotów do Polski i nawet jeden z nich był prezydentem Warszawy. Niedawno odsłonięto tablicę upamiętniającą na warszawskiej Starówce. I proszę, byłam niedawno w Warszawie, a o tym dowiaduję się w Edynburgu. Tak, trafiłam na ludzi, którzy są skarbnicami wiedzy i muszę przyznać, że to takie uczucie jakbym znalazła jakiś skarb...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-2493087713275296362009-12-07T15:16:00.000-08:002009-12-07T15:29:27.383-08:00powroty z wakacjiO powrotach będzie. Powrotach z wakacji... Bo przecież oczywiste, że najlepszą porą na wakacje jest listopad, kiedy Edynburg ogarniają ciemności, siła i zimność wiatru wydaje się być nie do zniesienia, a warunki atmosferyczne uniemożliwiają radość śmigania po mieście rowerem. I wtedy trzeba na chwilę się gdzieś przemieścić. Najlepiej gdzieś, gdzie jest ciepło i można zaaplikować sobie trochę słonecznej witaminy D, która wszak chroni od popadnięcia w depresję.<br />A zatem padło na Grecję. Wakacje w Grecji pod koniec listopada, brzmi wspaniale. I było wspaniale. Tylko najgorsze to są powroty. Owszem w autobusie z lotniska śmieje ci się gęba, wszak wracasz do domu, ale parę chwil, parę uderzeń zegara i nagle popadasz w codzienny kierat: praca, dom, od czasu do czasu jakaś impreza... a czas pędzi nieubłaganie i w głowie rodzi się myśl: muszę coś ze sobą zrobić! Przyznać muszę, że myślę, myślę i różne rzeczy wymyślam, małe i duże, mądre i głupie, ale jeśli chodzi o myśli tychże realizację to najlepiej wychodzi mi wymyślanie kolejnych podróży. I tak się kręci ta karuzela...<br />Tak sobie myślę teraz, że sobie za dużo naobiecywałam. Że te wakacje to mnie energią naładują na cały rok i na przykład także entuzjazmem do pracy... a tu entuzjazmu jak nie było tak nie ma. Entuzjazm to jest na parę dni przed wakacjami... I tak to właśnie lubię się sobie zapętlać, że wracam z jednych wakacji i myślę o kolejnych...<br />Ale nie, nie, ja wcale nie marudzę i nie narzekam!!! Ja przecież kocham Edynburg. To miasto ma magię i teraz tu jest mój dom. Bo tak mówię, wracam do domu. A że te powroty nieraz są ciężkie to już inna sprawa...Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-80001850410422895782009-11-02T05:22:00.000-08:002009-11-02T06:00:46.983-08:00te pierogi ruskie mnie wciąż męczą!Dzisiejsze zakupy w hipermarkecie ASDA okazały się być dla mnie nielada odkryciem. I nie chodzi tu tylko o ilość i urozmaicenie produktów takie, że można dostać oczopląsu, zwłaszcza jeśli zazwyczaj, jak na polskiego emigranta przystało, codzienne zakupy robi się w Lidlu...<br /><br />Tyle tytułem wstępu, czas na <span style="font-style: italic;">story</span>!<br />Kolejne alejki, kolejne produkty w koszyku... oj, nadszarpię sobie budżet! I tak jakoś znalazłam się w nieco chłodniejszym punkcie sklepu, tj. na dziale mrożonki. Oglądam sobie produkty i nagle mój wzrok pada na moje ukochane ruskie pierogi, oczywiście <span style="font-style: italic;">made in Poland</span>. Obok nich leżą kluski śląskie, pyzy z mięsem i inne takie rzeczy. Nie powiem, żeby obecność tych produktów w brytyjskim hipermarkecie okazała się dla mnie jakimś zaskoczeniem. Mogłam się tego spodziewać, wszak polskie Jeżyki i Wedlowskie ptasie mleczko królują na półkach Tesco obok Kubusia i pasztetu podlaskiego. Poza tym tuż obok leżą mrożonki tajskie i jeszcze jakieś inne, z krajów bardziej odległych niż Polska. No cóż, w końcu żyjemy w społeczeństwie multikulturowym, a jedzenie stanowi bardzo istotny element specyfiki życia przedstawicieli różnych kultur. Ale nie o tym jak bardzo ważne jest jedzenie miałam pisać...<br />Nie da się ukryć, że przy nadszarpniętym budżecie i w czasach kryzysu nierozsądnym wydawałoby się po prostu wrzucenie produktu do koszyka bez spojrzenia na cenę. Spojrzałam więc i co się okazało? Pierogi ruskie w Asdzie kosztują 99 pensów, natomiast w lokalnym małym polskim sklepie ponad 3 funty. Różnica kolosalna. I w tym momencie zaczynam się zastanawiać dlaczego... Oczywiście, powszechnie obserwowaną prawidłowością jest, że te same produkty w hipermarketach są tańsze niż w małych sklepikach. Ale aż tak?<br /><br />Skoro jedzenie jest elementem kultury (oczywiście w tym szerokim antropologicznym znaczeniu słowa "kultura") to co można by powiedzieć o tym właśnie elemencie polskiej kultury na emigracji. Emigrujemy razem z naszym ukochanym polskim jedzeniem, to po pierwsze. Parę lat temu pół walizki świeżego emigranta zajmowały polskie konserwy i inne smakołyki. Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć polski sklep i wypiekać polskie pieczywo, co by tu rodacy na emigracji czuli się bardziej jak u siebie. Potem powstawały kolejne i sklepy i restauracje, czy może raczej bary. Oczywiście ceny brytyjskie, ale skoro się zarabia funciaki to przecież można sobie pozwolić. A potem zaczęliśmy eksportować. W sensie nasze polskie produkty trafiły na półki Tesco. Doskonale pamiętam jak dorwałam w Tesco sok Kubuś jakieś 20 pensów tańszy niż w polskim sklepie...<br /><br />Tak, wszystko pięknie, ale te pierogi ruskie mnie wciąż męczą! Tak sobie myślę, że może my Polacy mamy takie wysokie mniemanie o sobie, a raczej o naszym jedzeniu... Po prostu cenimy się i dlatego ceny w polskich sklepach są jakie są. Ale z drugiej strony się tak jakby komercjalizujemy, w sensie, że nasze unikalne jedzenie staje się powszechnie dostępne dla ogółu. I tym samym traci pewną magię, przestaje być czymś szczególnym i niepowtarzalnym. Po prostu wtapiamy się w ten <span style="font-style: italic;">melting pot</span> i to jest w pewnym sensie także naturalna kolej rzeczy. Chcemy żyć i funkcjonować w społeczeństwie multikulturowym i mamy jakąś tam otwartość na poznawanie innych, więc i my musimy dać się poznać. Migrujemy, a z nami migruje nasza kultura i dzięki temu możemy obdarować czymś nowym społeczność goszczącą nas, emigrantów. Nawet jeśli będą to tylko pierogi ruskie, które można kupić w Asdzie za 99 pensów. A może nie "tylko" pierogi, a "aż" pierogi, wszak polskie powiedzenie głosi "przez żołądek do serca".Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-8811649169566522462009-10-29T10:48:00.000-07:002009-10-29T12:21:09.503-07:00receptę na emigracyjną codzienność poproszę...Muszę coś zmienić w swoim otoczeniu: pracę, stan cywilny, dzielnicę, w której wynajmuję pokój, znajomych do imprezowania... a może wystarczy kolor włosów? Mogłabym rozszerzeć jeszcze tą listę i na końcu ewentualnie dodać "niepotrzebne skreślić". Ewentualnie, bo w przypadku skrajnie silnego odczucia szarości i monotonii aż chce się zmienić wszystko i tylko niewiadomo za co się zabrać najpierw. I jak takie myśli mnie nachodzą to stwierdzam, że dopada mnie emigracyjna codzienność, która na dobrą sprawę niczym nie różni się od codzienności w kraju. No, może prawie niczym. I wtedy jakaś taka zła na samą siebie jestem, bo przecież zdecydowałam się wyjechać, żeby było fajnie i coś się działo. No a tu... jesień, szarość za oknem i nuda.<br /><br />Na szczęście nie jest jeszcze aż tak do końca źle. W mojej głowie siedzi takie lekarstwo na lekką deprechę. Może raczej recepta niż lekarstwo. Chodzi o to, by przez chwilę być turystą. Takim, co to się nie spieszy, idzie sobie ulicą czy parkiem i dostrzega jakieś takie drobnostki jak odbicia pomarańczowo - złocistych drzew w rzece albo jakieś niesamowite, raczej nieprzydatne nikomu przedmioty na wystawie sklepowej. Fajnie jest mieć w takich momentach aparat, by móc powiedzieć: "Chwilo trwaj! Jesteś piękna!" i uwiecznić tą sekundę zachwytu.<br />Lubię czuć się turystką, bo uważam, że to przywilej. Przywilej do robienia głupot, dziecinnej beztroski, okazywania radości i braku tego całego: "Eh, to nie wypada, bo co ludzie powiedzą..."<br />Byłam ostatnio w małym miasteczku w Irlandii Północnej. Spodobała mi się dekoracja okna jednego z lokalnych pubów. Sięgnęłam więc po aparat i do dzieła! Po zrobieniu paru zdjęć zrobiłam lekko speszoną minę, gdyż zauważyłam, że zostałam spostrzeżona przez osoby siedzące w środku. No cóż, jestem turystką, wolno mi - mówię do siebie i już jakoś tej radości mam w sobie więcej.Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-31821849735994500782009-10-15T17:07:00.000-07:002011-03-18T12:54:34.707-07:00bo co oni tak właściwie myślą o Polakach?Zostałam dziś zapytana przez koleżankę, Polkę mieszkającą w Edynburgu, czy podczas mojej niedawnej wizyty w jednej ze szkockich instytucji, zajmującej się, górnolotnie mówiąc, wspieraniem rozwoju zawodowego i kariery takich młodych i ambitnych jak ja, nie odczułam jakiegoś, mówiąc eufemistycznie, specjalnego traktowania z racji tego, że jestem Polką. W sensie, czy dali mi do zrozumienia mniej lub bardziej bezpośrednio, że karierę to ja w Szkocji mogę zrobić jedynie starając się pobić rekord przepracowanych w ciagu tygodnia godzin, oczywiście spędzonych na sprzątaniu, pichceniu tostów tudzież smażeniu bekonu. No, od czasu do czasu, aby rozwijać się zawodowo niezbędne są przebłyski myślenia, czy aby dodać mleka do herbaty, którą ktoś zamówił pół sekundy temu...<br />Chyba się rozpędziłam w tym wyolbrzymianiu... Generalnie chodzi o to, że pytanie dotyczyło tego, czy odczułam, że byłam jakoś inaczej traktowana ze względu na moją narodowość. Moja odpowiedź: w ogóle nic takiego nie odczułam. Pani, z którą rozmawiałam, nawet nie zapytała mnie skąd jestem. Po prostu rozmawiałyśmy o konkretach i miałam wrażenie, że gdybym była Szkotką, Angielką, Niemką czy jakiejkolwiek innej narodowości osobą, ta rozmowa pewnie by się znacznie nie różniła.<br />No co innego klienci, którym sprzedaję ciastka pakowane w papierowe torby... No nie wszyscy oczywiście. Ale zdarzyło się i to całkiem niedawno, że przyszedł pan i zapytał się mnie czy jestem z Polski. Odpowiedziałam, że tak, bo przecież Matki Polski ja się nie wstydzę! A on na to, że tutaj strasznie dużo Polaków. Polaków i Hiszpanów. I że jak ktoś nie mówi ze szkockim, ewentualnie brytyjskim akcentem to on już wie, że to albo Polak albo Hiszpan. No i potem się mnie zapytał, ilu Polska ma mieszkańców i czy ktoś jeszcze w ogóle w Polsce został, czy wszyscy przyjechali tu. I teraz taka moja wizja: ląduję na Okęciu, a tam pustka, dobijam się do centrum Warszawy (oczywiście z buta, bo wszyscy kierowcy wyemigrowali, wszak dubble-decker to coś jak dwa razy zwykły autobus) i tam.... No nie, to jakaś bzdura!!!<br />Nie wiem, czy to pytanie tego pana to był jakiś żart, którego ja nie zrozumiałam, czy może jakiaś próba okazania niezadowolenia, że tylu Polaków się tu najechało... Aha, jeszcze się mnie zapytał, czemu nas tu tyle. Czy to jakiś advertising? No jasne, że advertising! Chyba powinien być dumny, że ludzie rozsiewają pozytywne opinie o jego mieście, prawda? Ja tam bym się nie obraziła jakby do mojego miasta się najechało jakiś ludzi z końca świata, bo ktoś z ich znajomych był tu wcześniej i powiedział, że jest fajnie, ładne miasto, super atmosfera i przyjeżdżajcie.<br />Znowu taki "temat-rzeka" poruszyłam... No cóż, jest Polaków w Edynburgu wielu, nie da się ukryć. Ale cóż... Może po prostu trzeba przyjąć do wiadomości, że obecność Polaków już się niejako wpisała w pejzaż tego miasta czy nam się podoba czy nie. I tu rozkminiać już nie zamierzam. Zamiast tego przytoczę pewną historię, także z mojej emigracyjnej pracy:<br /><br />Zmiana nocna, a właściwie późnowieczorna, owego dnia przypadła mnie. I to było już właściwie jak już tuż-tuż godzina zamknięcia sklepu wybiła, ale jakiś pan wszedł, to przecież nie wygonię. To sprzedałam jakieś ciastko czy coś i pan się mnie pyta... (tak! skąd wiecie?!) skąd jestem. Ja mówię, że z Polski na co on: " 'tak' means yes, 'nie' means 'no' ". To powiedziałam coś, że fajnie, że zna jakieś słowa po polsku. Pana to chyba zmotywowało do zaimponowania mi znajomością kolejnego polskiego słowa, w związku z czym ze szczerym uśmiechem wypowiedział słowo "kurwa". Zrobiłam minę w stylu "nieładnie tak mówić do kobiety". Pan lekko zamieszany stwierdził: "This one is not very polite". "This one is very unpolite, I'd say" - odparłam.<br /><br />No i co? Uczymy Szkotów brzydkich słów i oni mają o nas mieć ładne zdanie, tak?! Może zacznijmy uczyć ich jakichś miłych zwrotów w stylu: "Masz ładne oczy, kupię ci kwiatka", albo takich ambitnych jak: "Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego"? W La Corunii spotkałam Hiszpana, który właśnie to mi powiedział po polsku (o koralach, nie o kwiatkach). Czyli można i da się. To co, mam zacząć małą akcję społeczną pod tytułem: "Propagujmy piękną polszczyznę na emigracji"?Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-2056312389017360302009-10-13T16:41:00.000-07:002009-10-13T17:08:06.944-07:00???znaki zapytania???Uciekły mi moje myśli... To straszne!<br />Więc tym razem chyba nie będzie o emigracji... Tylko o tak zwanych życiowych znakach zapytania. Bo nocą potoki myśli najszybiej płyną... I tych znaków zapytania pojawia się najwięcej. Jedne znikają w lustrze, gdy wklepuję w twarz krem na noc. Inne tworzą jakieś dziwne kształty, z których wykluwają się nowe pomysły, które eksplodują energią do działania. Tylko, że... czasem jest bum!, czyli generalnie większa część energii przekształca się w pytanie: A co ja zrobię jak mi się nie uda??? Dramat, prawda?<br />Wyobrażam sobie taką sytuację: za cztery powiedzmy lata wracam do Polski z pewnym niedowierzaniem, że te cztery lata tak szybko minęły. I ludzie się mnie pytają co ja właściwie przez te cztery lata robiłam. A tu tak... kanapeczka, kawka, ciastko, zupcia, sałatka... oj! sałatka to już coś bardziej wyszukanego... to raczej w domu po godzinach... Jakby tak każdą kanapkę przeliczyć na zdanie czy nawet pół zdania mojej pracy magisterskiej to by mi doktorat wyszedł!<br />No i dalej sobie wyobrażam, że tak ktoś się mnie pyta: no to po co właściwie było ci tam siedzieć tyle czasu? Ehhhh.... Znaki zapytania eksplodują mi przez uszy! I co dalej? Energia eksploduje, wielkie bum! i nic już nie ma. Zaczynam od nowa.<br />To może bardziej optymistyczna wizja. Powiedzmy, że serio wzięłam sobie do serca, że dyplom magistra zobowiązuje i zabrałam się za swoją karierę. Jakoś się to wszystko kręci. Cierpliwość została wynagrodzona, pracuję w swoim zawodzie za całkiem dobre pieniądze. I nagle... bum! wracam do kraju. I znowu w mojej wizji pojawia się osoba, metafora znaku zapytania: Po co wróciłaś? Źle ci tam było? hmmm....<br /><br />No nie! Znowu jakaś czarna wizja mi się wyłoniła! Zastanawiam się jaką by tu przytoczyć historię: smutną czy radosną i prawdę mówiąc nie wiem. Niezależnie od klimatu byłaby sugestywna. Chyba więc pogrożę się w tym moim wielkim znaku zapytania i będę czekać aż wybuchnie i obdarzy mnie jakąś konstruktywną energią do działania. Bo znaki zapytania wciąż będą się pojawiać i chyba chodzi o to, by je jakoś uchwycić i wrzucić w ten nocny potok myśli, tak by dopłynęły do właściwego portu.<br />No to co, moja pani, zapytam samą siebie, jak już mamy dyplom magistra to zaczynamy zdawać niekończący się egzamin z życia?! Hę?Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3115842237367030693.post-33376515354192136902009-10-09T12:55:00.000-07:002009-10-09T13:35:58.355-07:00druga strona lustraGlasgow Central, godzina 00:23 czasu lokalnego. Rozbieżność pomiędzy rozkładem jazdy autobusów a moim zegarkiem wskazuje na to, że ostatni bus, którym mogłam dojechać do punktu docelowego odjechał jakieś 10 minut temu. Czarność nocy w nieznanym mieście wzbudza lekki niepokój. Przezwyciężając bezradność wybieram w telefonie numer kolegi, którego mam tu odwiedzić. Rozkminiamy jak mam dotrzeć na miejsce: taksówka, inny autobus... co mam zrobić... W tym momencie właśnie nadjeżdża autobus. Krzyczę w słuchawkę: "Przyjechał! Wsiadam!" i się rozłączam.<br />"One single, please! How much is it?" pytam kierowcę. "Where are you going?" odpowiada mi pytaniem na pytanie. Teraz to już zgłupiałam. Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiem, gdzie jadę. Co za absurd! Lokuję więc walizkę (jadę z lotniska) tak, by nie przeszkadzała wsiadającym, mówię: "Wait a second, please" i ponownie wybieram numer mojego kolegi. Kierowca rusza, ale pozwala mi zostać w busie, choć jeszcze nie zapłaciłam. Chyba krzyczę do słuchawki: "Stary, gdzie ja jadę???". Powtarzam kierowcy głośno nazwę dzielnicy. On wydaje się nie słyszeć, bo uchyla lekko szybkę i mówi do mnie po polsku: "Hej! Słyszysz mnie?"...<br />Pan kierowca okazał się być bardzo pomocny i życzliwy. Nie dość, że nie kazał mi wysiąść, skoro nie wiem, gdzie jadę, to jeszcze sprzedał mi bilet całodniowy w cenie normalnego (bo przecież biedna zagubiona istotka, która nie wie gdzie jedzie mogłaby potrzebować złapać kolejny autobus), a potem zawołał mnie, gdy zbliżał się przystanek, na którym miałam wysiąść. I tak oto w czuleściach glasgowiańskiej nocy trafiłam do celu...<br /><br />Nie mam zamiaru rozkminać, dlaczego ten kierowca mi pomógł. Czy to dlatego, że ogólnie jest miłym człowiekiem czy dlatego, że poczuł swego rodzaju solidarność z rodaczką. Historię tę (jak najbardziej autentyczną!) przywołuję dlatego, że jest kolejnym przykładem obalającym stereotyp, że polski emigrant drugiemu polskiemu emigrantowi wilkiem, że Polak Polakowi to tylko zaszkodzi. Bo przecież nieraz, zwłaszcza w Polsce, słyszy się, że jak wyjeżdżasz zagranicę to trzymaj się jak najdalej od Polaków i jak możesz to ich unikaj, bo tylko cię okradną czy wykorzystają twoją naiwność. Nie twierdzę, że różne zasłyszane niefajne historie to sto procent kłamstw, ale... Jest też druga strona lustra i to ją chcę widzieć.<br />Siedzi we mnie taka niepokorna, niepoprawna optymista, pełna wiary w człowieka i w ten świat i w ludzkość jako taką. I takie małe epizody, jak ten opisany powyżej, tą moją wiarę budują i wspierają jej fundamenty. I mogę dalej wieść swój uśmiechnięty emigracyjny żywot.<br />Tak zwani wierni patrioci zadają mi pewnie teraz pytanie, czy w związku z powyższym postrzegam Polskę jako szarość, gdzie brak pomocnych i życzliwych ludzi. No może to ci bardziej złośliwi i czepialscy tak mi by powiedzieli... Ale ja się do nich tylko uśmiechnę i powiem: Tak, w Polsce pociągi są wolne, brudne i obdrapane. Pani w kasie biletowej na dworcu oscentacyjnie sugeruje, że jestem komplentą ignorantką jeśli chodzi o taryfy PKP, przy tym krytycznie przygląda się mojej filcowej broszce przypiętej do płaszcza. No i w żadnym sklepie nie widziałam, żeby można było kupić hummus (może zbyt mało sklepów odwiedziłam). Ale... Ale i tak wiem, że kiedyś wrócę do Polski. Jeszcze nie teraz, ale kiedyś tak... To chyba z tęsknoty za białym serem i polskim pieczywem... A poza tym nic nie śmieszy mnie tak jak absurdy polskiej rzeczywistości!<br />Chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że emigracja pozwala nabrać mi dystansu do tego, co dzieje się w Polsce naszej i do tego jak tam teraz życie wygląda. Bo jak się już wyjechało na dłużej, a potem przyjeżdża się na chwilę to rzeczy banalne i niedostrzegalne dla obecnych w tej rzeczywistości polskiej na codzień zaczynają cię zdumiewać. To także jest taka druga strona lustra.Marysiahttp://www.blogger.com/profile/03283011301936188011noreply@blogger.com1