Saturday 31 July 2010

między brydżem a sambą...

Dane mi było spędzić niemal 10 dni nie mówiąc w ogóle po polsku! Ba! Mało to. Dane mi było należeć do reprezentacji Szkocji na międzynarodowym projekcie dla młodych wolontariuszy, idealistów i niepoprawnych optymistów. Jednak nie zachwyty o tym jak wspaniałych ludzi poznałam, a raczej zagadnienie tworzenia pewnej tożsamości (narodowej i nie tylko) ma być tematem numer jeden na dziś. Przynajmniej w tym poście.
Ach, te wieczory spędzane na grze w karty przy rytualnej cup of tea (oczywiście z dodatkiem mleka) w towarzystwie przede wszystkim, nazwijmy to dość ogólnie, reprezentacji brytyjskiej... Niezapomniane! Nie będę ukrywać, że bawiłam się świetnie. Jednak czasami musiałm odejść od stolika i udać się do sali na górze, gdzie trwało szaleństwo na parkiecie przy rytmach afrykańskich, hiszpańskich i innych, równie gorących. I też się dobrze bawiłam. Więcej nawet, pozwalałam uwolnić się tej energii, która nie mogła we mnie usiedzieć przy karcianym stoliku.
Któregoś wieczoru dotarło do mnie, że tak naprawdę to wciąż dryfuję między brydżem a sambą...

Biorę teraz do ręki globus i maluję na nim taki obrazek: na tych wyspach na północy, gdzie mimo wszystko wciąż mieszkam, siedzi sobie paru gości w pubie przy pint of lager i niech już będzie kartach czy czymś w tym rodzaju. Potem kieruję się trochę na południe, do kraju na półwyspie i maluję roztańczoną, rozśpiewaną fiesta, fiesta, fiesta... Potem zaś kieruję się trochę na wschód, do kraju nad Vistula River...
Tu nic nie namalowałam. Tu się zaczynam zastanawiać...
Nie tylko nad tym, co namalować. Bardziej nad tym, czym jest dla mnie ten kraj, w którym nie byłam już niemal od roku. Jak widzą nas Polaków? Co jeszcze, oprócz wódki, się kojarzy z Polską? Wódki, katolicyzmu i Solidarności... Kiszonych ogórków, disco polo i niskich zarobków... Zimy z tonami śniegu i złotej polskiej jesieni?
Czy można opisać coś takiego jak "polski temperament"? Czy jesteśmy bardziej jak ludzie z północy czy z południa? Czy może to jest jakiś zupełnie inny styl życia, tylko że ja już o nim zapomniałam i nie wiem, jak go opisać... Czy będąc tu, na emigracji, przejmujemy brytyjski styl życia czy raczej zachowujemy zwyczaje przywiezione z Polski? A może chcielibyśmy żyć jak Brytyjczycy, ale grubość czy raczej cienkość portfela nam na to nie pozwala? A może tworzymy tu jakąś nową jakość, z jednej strony przejmując tutejsze zwyczaje i zachowania, a z drugiej zachowując co polskie?
Och nie! Czyżbym znów zaczynała myśleć dwubiegunowo? Polskie czy brytyjskie? Wracać do Polski czy zostać w Edynburgu? I tak ciągle... Jakby to była jedyna możliwa alternatywa. Tymczasem kiedy tak dryfowałam między sambą a brydżem dostrzegłam, że istnieje całe spectrum możliwości, wyborów i stylów życia. I że nie muszę podpisywać się pod etykietką "polskie" czy "brytjskie". Mogę być i tu i tam i w jeszcze nie wiem ile zupełnie różnych miejscach i znaleść coś dla siebie, oczywiście pod warunkiem, że mam w sobie tą odrobinę otwartości...
Tak więc, moi drodzy, zdradzę wam sekret. Otóż ostatnimi czasy kołatające z niepokojem w mojej głowie pytanie: "wracać do Polski czy zostać w Edynburgu?" zastąpiła istna burza mózgu na temat tego, co chciałabym robić w życiu i co w związku z tym. Nie powiem więcej. Będą kolejne posty...

Thursday 8 July 2010

Czy jesteśmy looserami?

Przechodziłyśmy niedawno z koleżankami pod Johnem Luisem i jedna z nas zwróciła uwagę na dywan za dwie stówy. Ładny dywan, to fakt. Jednak szybko odwróciłam wzrok. Po co mi dywan za dwie stówy do tymczasowego mieszkania, w którym nie wiadomo jak długo jeszcze zostanę? Stwierdziłam, że taki dywan jest idealny dla tych szczęśliwców, co mają rodzinę, karierę, własne mieszkanie, które mogą urządzić jak im się podoba. I pieniądze mają, oczywiście. I wtedy pomyślałam o moich znajomych z Polski, którzy w ten czy inny sposób układają sobie życie...
A co ja takiego zrobiłam, że nie mam kariery, pieniędzy, faceta? Tak samo jak oni skończyłam kiedyś podobno jakieś studia w Polsce. A tu jak dosłownie jak na tej naklejce na drzwiach do mojej tymczasowej łazienki: "no job, no cash, no future". Tak, te trzy słowa słyszę bardzo często jako przyczyny emigracji. A co jeśli odnoszą się one do życia na emigracji? Czy jeśli tak wygląda moje życie to znaczy, że jestem looser?
O co właściwie chodzi z tym sukcesem, karierą i innymi takimi pustymi słowami? Pamiętam jak kiedyś w liceum profesor od historii śmiał się z tego, co napisane było na karcie okolicznościowej na dzień nauczyciela: "życzymy pasma sukcesów". "A co to właściwie jest to pasmo sukcesów?" - zapytał się nas i puknął się w czoło...
Ale pytanie pojawia się znowu: czy wybierając emigrację, prace niewymagające kwalifikacji za najniższą krajową, tymczasowe mieszkanie, tymczasowe związki i przyjaźnie, rozmowy z rodziną na Skype itp. itd. jesteśmy loosers? Czy to znaczy, że "no job, no cash, no future" w Polsce zamieniliśmy na "shitty job, shitty cash, shitty future" na Wyspach? I po co?
Przeczytałam komentarz kolegi do tekstu, który napisałam jakiś czas temu... I tak się zastanawiam, czy tu, na Wyspach, jest faktycznie łatwiej i wygodniej i zadowalamy się pewnym minimum niezbędnym, żeby zaspokoić nasze podstawowe potrzeby i nie martwić się zbytnio. Czy "większe wymagania" i "spectrum możliwości" to tylko puste frazesy? Może faktycznie oszukujemy się mówiąc, że emigracja otwiera oczy? Może tylko odwraca wzrok od tego, co widzieliśmy do tej pory? A może jednak pozwala spojrzeć na pewne aspekty życia w inny sposób? Bardziej krytycznie albo i na odwrót, z przymróżeniem oka?

Tak myślę sobie o tym moim looserskim życiu na emigracji i właśnie przed moimi oczyma powstał typowy dość obrazek. Impreza, spotkanie towarzyskie czy jak kto woli party. Okazja, żeby poznać nowych, interesujących ludzi. Powiedzmy, że nawet zagadanie mnie jakiś przystojniak. Wow! Rozmawiamy to o tym, to o tamtym i w końcu pada pytanie: "a co robisz w Edynburgu? Studiujesz?". "Nie, nie studiuję". "To co robisz w takim razie?" - pada to bardzo niezręczne pytanie. "Ach, cieszę się życiem, poznaję fajnych ludzi i staram się miło spędzać czas! Podróżuję trochę..." - mówię entuzjastycznie. "Wow, super! Ale co, pracujesz gdzieś?" - och, nie! Dlaczego go to tak interesuje? I co ja mam teraz powiedzieć, że sprzedaje śmierdzące paje, sprzątam czy robię coś równie nieatrakcyjnego? I wtedy właśnie czuję się jak looser? Wtedy sobie uświadamiam, że dla wielu osób to, gdzie ktoś pracuje świadczy o tym, kim ten ktoś jest. Kim jesteś? Doradcą marketingowym? Prawnikiem? Web designerem? Sprzedawcą pajów?! Łup, łup, łup... Pif-paf! Już po mnie!
Czy naprawdę to gdzie pracujemy świadczy o tym, kim jesteśmy? Czy fakt, że nie robimy kariery i nie mamy pracy w zawodzie wrzuca nas do kategorii loosers czy mówiąc po polsku "niezaradnych życiowo"?