Saturday 4 December 2010

bajka o Pani Zimie, Królowych Śniegu i Szkotach w podkoszulkach

Przyszła nagle i niespodziewanie. Zaskoczyła kierowców, podróżnych, dzieci w szkołach, cyklistów i właścicieli drobnych biznesów. Przykryła miasto białą, puchatą kołdrą... Rozkazała zamknąć szkoły i lotniska. Wzbudziła jednocześnie powszechną panikę i sentymentalny zachwyt. Pozwoliła jednocześnie siebie wielbić i przeklinać, kochać i nienawidzić...
Biała, mroźna, nieprzejednana i piękna... Pani Zima.

To było w ubiegłą sobotę. Pruszył śnieg... Właściwie to sypał hojnie pożądnymi białymi płatami. Oświetnił ciemnoście niemal nieustannie trwającej tu nocy. Sparaliżował miasto totalnie nieprzygotowanych na to wszystko ludzi. I w takich oto okolicznościach dane mi było wracać do domu... Żadnej taksówki. Na ulicach tłumy lokalnych piękności w sandałkach na szpilce i dżentalmenów w samych koszulach. I dwie Królowe Śniegu w płaszczach i butach z cholewami... Nie wiem jak to się stało, ale jakoś jeden z wspomnianych wyżej dżentelmenów rozpoczął konwersację z Królowymi Śniegu, gdzieś na którymś z zasypanych białym puchem chodników. Podczas konwersacji tej padło obowiązkowe pytanie: "Skąd jesteście?", na co jedna z Królowych Śniegu odrzekła: "North Pole" (z bieguna północnego), co brzmi niemal jak North Poland (z północnej Polski) i uśmiechnęła się mróżąc zaśnieżone powieki...

Może to tylko gra słów, a może jest w tym coś głębszego. Czy my Polacy jesteśmy faktycznie tak na zimę przygotowani czy tylko nam się tak wydaje? Ogarniający cały Edynburg i resztę wysp ogólnoobowiązujący wszechparaliż wszystkiego z powodu paru centymetrów śniegu i temperatury dwie kreski poniżej zera, wzbudza w nas Polakach lekkie zdziwienie. Nie da się ukryć, że uśmiechamy się z lekkim politowaniem i mówimy: "Och, zmia ich zaskoczyła". Bo przecież jak spadł snieg to po prostu wyciągnęłam z szafy ciepły płaszcz, buty i rękawice i dalej przed siebie. W torbę spakowałam luźne spodnie i butelkę mineralnej i lecę na moje cotygodniowe zajęcia z tańca, bo czym okazuje się, że zajęcia odwołane, bo zamknęli szkołę z powodu śniegu. Przecież to jakiś żart!
I tak jeszcze mogłabym tu rozkminiać o tym, że oni tu nie znają opon zimowych, a mieszkańcy mojego osiedla nie widzą co to znaczy "odśnieżanie". Tak oto uformowała się magiczna ślizgawka prowadząca z mojego domu na przystanek, a auta stoją na ulicach pokryte białym puchem. Autobusy jeżdżą jeszcze bardziej niż zwykle po swojemu, a na mieście nie da się złapać taksówki. Szef narzeka, że niski utarg, bo ludzie siedzą w domach, nie chodzą do pracy i nie przychodzą do naszego raju limonkowego po pyszną zupę z marchweki, pomidora, soczewicy czy czegoś tam jeszcze. To znaczy mówiąc dokładnie, nie przychodzą tak liczne tłumy jakie miały w zwyczaju przychodzić zanim do Edynburga zawitała Pani Zima.
I tak dalej i tak dalej. Mówiąc krótko Pani Zima okrótna i zła a zarazem piękna rządzi nieprzejednanie i chyba na nic zdałyby się protesty przeciw tym rządom. Zresztą wiemy, że każda dyktatura w końcu upada, więc może zamiast marudzić na nieprzejezdne ulice i zamknięte lotniska lepiej złapać sanki, łyżwy czy narty i dać się porwać na białe szaleństo?!

Saturday 6 November 2010

"I co, podoba ci się w Edynburgu?"

Piątkowy albo sobotni wieczór. Wracam do domu taksówką z udanej potańcwóki w tutejszym Bongo Club albo Sneaky Pete's. Pan taksówkarz jak zwykle niezwykle rozmowny. Wierzcie mi lub nie, ale zawsze trafiam na rozmownych taksówkarzy. Taka moja karma. W pewnym momencie rozmowy pada to banalne pytanie: "A skąd jesteś?" Chyba nigdy nie nauczę sie szkockiego akcentu, więc póki mieszkam w Edynburgu zawsze będą mi to pytanie zadawać. Odpowiadam miło, że z Polski, z północnej Polski... Lat w Edynburgu mieszkam tyle a tyle i mam tu masę znajomych... I wtedy pada moja najulubieńsze ze wszystkich pytań: "Do you like it here?" w wolnym tłumaczeniu: "Czy ci się tu podoba?". I wtedy nawet jeśli przez cały dzień marudziłam na edynburską pogodę, nie chciało mi się wstać do pracy i wszyscy dookoła mnie irytowali, odpowiadam, że tak, że bardzo mi się tu podoba, bo Edynburg to bardzo piękne miasto. Mówię tak nawet jeśli tego właśnie dnia spotkałam znajomą, z którą wspólnie narzekałałyśmy, że mamy już dość Szkocji, Edynburga i życia tutaj i że chyba już czas wracać do Polski. Mówię tak, nawet jeśli przez cały ubiegły tydzień sprawdzałam promocje ryanaira i zastanawiałam się, gdzie by tu się wyrwać, żeby odpocząć od tego miasta. Mówię tak nawet jeśli w statusie na fejsbuku umieściłam coś w stylu: "Zabierzcie mnie stąd!!"... itd.
Ale kłamię, co?!
Jak z nut!
Albo może inaczej: zasymilowałam się po prostu z tutejszymi, czyli po naszemu przejęłam miejscowe zwyczaje i jest mi z tym dobrze. Bo dla mnie to już stało się oczywiste, że gdy ktoś pyta "How are you?" odpowiem "fine" albo "good", w najgorszym wypadku "not too bad". A zatem gdy ktoś pyta "co u ciebie?" odpowiadam, że wszystko okej i wychodzę na nudziarę, bo nie ponarzekam sobie na to i na tamto. Bo ponarzekam i pomarudzę, ale nie każdemu i nie w każdej sytuacji. Po co zatruwać wszystkich dookoła moimi problemami?! Zwłaszcza osoby, które ledwo znam, mijam właśnie na ulicy i każdy spieszy się w swoją stronę...
Przynać muszę, że tego nauczyłam się od Brytjczyków. Tego i tej takiej uprzejmości, przyklejonego uśmiechu i drugiej twarzy. Bo jak się dobrze zastanowić i pomysleć... czy klient, któremu sprzedaję kawę, gazetę, perfumy czy samochód, jest winien temu, że pada dziś deszcz i cała zmokłam czekając na autobus? Więc wolę już przykleić usmiech, ryzykując kolejne zmarszczki, i udawać, że jest super, niż rozsiewać złą energię. Może i to nieszczere trochę, ale czasami się przydaje.
Tak samo z taksówkarzem. Czy ja mam mu zaraz opowiadać całą historię swego zycia i wyjaśniać dlaczego dziś nie lubię Edynburga, a wczoraj lubiłam? Nie chce mi się. Po prostu. I bynajmniej nie uważam, że podsycam małą kłamczuchę tkwiącą we wnętrzu mnie, kiedy na pytanie: "Do you like living in Edinburgh?" odpowiadam "Yes, I really like it a lot!"
I przyznam, że czasami te słowa są magiczne i pozwalają mi na nowo polubić Edynburg i cieszyć się z tego, że teraz jestem właśnie tu.

Tuesday 26 October 2010

re-emigracja: za a nawet przeciw

Lata temu, kiedy byłam jeszcze piękna i młoda i pisałam moją pracę magisterską non omen o emigrantach polskich spotkałam się z takim oto bardzo polskim terminem jak "re-emigracja". Czyli tacy co to niby wracają do ojczyzny, ale znowu muszą się przystosować do nowej rzeczywistości. Zresztą to swego czasu był, a może i nadal jest, dość nośny temat w polskiej prasie. Pamiętam jak za danych dobrych czasów jadąc warszawskim metrem czytałam sobie kiedyś któryś z popularnych w Polsce tygodników. I był tam taki artykuł o takich co to pojechali na Wyspy szukać szczęścia, a jak już znaleźli co chcieli albo to co im było dane, to stwierdzili, że wracają do Ojczyzny. Bo na pewno tam wszyscy czekają z otwartymi ramionami. A jak wrócili to się okazało, że wcale tak nie jest. I że teraz znowu wszystko trzeba zaczynać od nowa... W naszej Polsce.
Artykuł raczej zdawał się ściągać niepoprawnych optymistów na ziemię, żeby nie powiedzieć, że wiał pesymizmem.
Artykułów w takim klimacie było sporo. Nie wiem ile, bo nie mogłam już ich więcej czytać. Za bardzo bolała mnie od tego głowa. Za bardzo chciałam wierzyć, że będzie pięknie. Bo przecież każdy popełnia błędy, ale nikt chyba nie komplikuje sobie życia specjalnie, świadomie i z zamysłem, żeby było jak najtrudniej.

Zatem zapomniałam o pesymistycznych artykułach i teoriach re-emigracji i znalazłam się w Edynburgu nie zastanawiając się za bardzo nad tym co dalej. I kiedy to już minął rok od mojej ostatniej wizyty w Polsce, postanowiłam "powrócić na Ojczyzny łono"... Bzdura! Gdzie tam zaraz powrócić!? Nie było mowy o powracaniu. A już na pewno nie tym razem. W dobie tanich linii lotniczych polski emigrant może pozwolić sobie na coś, co skrótowo nazwę "obczajką". Nie jest to termin naukowy, więc nie wymaga on żadnej definicji. Ale żeby była jasność... Stwierdziłam, że pojadę do Polski na wakacje i zapytam się ludzi jak się teraz żyje w kraju. Pomysł zupełnie do bani, bo zapytać to można i na fejsbuku. Dlatego szybko dokonałam re-definicji "obczajki": poobserwuję sobie kątem oka i wszytkie informacje i opinie podzielę przez wspólny mianownik.
No i tak oto już drugiego dnia pobytu w ojczyznie w mojej głowie powstała całkiem duża lista, którą mogłabym zatytułować: "Powrót do Polski: za a nawet przeciw". Żałuję, że nie zaczęłam spisywać na bierząco...
Szło mniej więcej tak:
- ceny kaw w kawiarniach, pociągach i na lotnisku - wielki ogromny minus (w wolnym przeliczniku: jak pracuję w Polsce za bliżej nieokreśloną ale niską stawkę w ciągu godziny zarobię sobie na jedną kawę, albo i to nie, a tu w Szkocji pracując za minimalną w godzinę zarobię na trzy kawy. Dla takiej kawoszki jak ja to bardzo istotne kryterium.)
- grzane piwo w knajpie - duży plus, zwłaszcza gdy zimno i pada (to z kolei minus, ale w Szkocji nie lepiej)
- gdy po udanym wieczorze w knajpie wracam do domu i ściągam ubranie nawet gacie śmierdzą fajkami... - koszmar... znowu minus
- ogromne kosze pełne pysznych jabłek u moich rodziców w garażu... tak dobrych to tu nawet w tych tzw. ekologicznych sklepach nie ma - duży plus

No i tak jeszcze dużo więcej... Takich rzeczy istotnych niby, ale w gruncie rzeczy drobnostek. Bo te wszystkie kawy, piwa i jabłka to się porównuje, marudzi się czemu jest tak a nie inaczej, ale koniec końców to nie one mają decydujący głos w wyborze miejsca dłuższego pobytu. Tylko co?
No właśnie. To jest dopiero dobre pytanie. Dziesięć dni w Polsce nie wystarczyło, by na nie odpowiedzieć.
Czas pokaże czy dane mi będzie zostać "re-emigrantką"...

Sunday 10 October 2010

ta nasza polska KULTura...

Dane mi było stawić się na piątkowym koncercie Kultu w edynburskim Liquid Roomie. Przypomniały mi się wtedy dawne dobre czasu studenckie, Juwenalia i koncerty w warszawskiej Stodole. Jednak piątkowe doświadczenie nie do końca wpisało się w pewne utarte schematy tkwiące w mojej głowie pod zakładką "koncert polskiej kapeli rockowej". Zaskoczenie numer jeden nastąpiło w momencie, kiedy zostałam na ten koncert zaproszona i zadałam bardzo konkretne pytanie: "a o której to?", na które to uzyskałam odpowiedź, że o 7.30. Co? O 7.30, tak wcześnie?! Tak. I w momencie kiedy ledwo przekraczyliśmy progi Liquid Roomu nastąpiło zaskoczenie numer dwa: koncert faktycznie zaczął się o 7.30. Podeszliśmy pod scenę, ale tak nieco z boku, bo przecież wiadomo, co dzieję się na polskich koncertach rockowych pod samą sceną... A może raczej chcieliśmy w spokoju wypić piwo. Bo szczerze mówiąc to już chyba zdążyłam zapomnieć co to jest pogo i wielka kotłowanina pod sceną, tudzież podnoszenie ludzi na rękach czy też wrzucanie ich na scenę. Zaskoczenie numer trzy dotyczy ochrony koncertu: oni totalnie byli zdezorientowani tym w jaki sposób Polacy bawią się na koncertach! Co to się w ogóle dzieje!? Stoi taki biedny security guard pod sceną i patrzy się z zaciekawieniem cóż to za dziwny taniec wykonuje ta polska publiczność... Czy coś się zaraz wydarzy... I wydarza się, o tak! Ktoś nagle ląduje na scenie. Ktoś z widowni. I tych trzech czarno ubranych biedaczków z opaską security na ramieniu wymienia spojrzenia i w jednym momencie rzuca się za delikwentem, żeby czym prędzej ściągąć go ze sceny. I jak się później dowiedziałam, niezwłocznie wywalić za drzwi. Gdyż powszechnie wiadomo, że w tym kraju takie zachowania niedopuszczalne są przez przepisy health & safety, o których tu się mówi na każdym kroku i stosuje się w każdej dziedzinie życia.
Przyznać muszę, że miałam trochę mieszane uczucia po tym koncercie. Z jednej strony ogromny sentyment i wspomnienie dawnych dobrych czasów, z drugiej zaś lekki niepokój, czy oni Szkoci nie uważają nas Polaków za jakąś bandę dzikusów , która lubi kotłować się na koncertach i wskakiwać na scenę, by znaleść się jak najbliżej ulubionego wykonawcy... Bo przecież na tutejszych koncertach rockowych to się ładni stoi pod sceną i co najwyżej można potupać sobie grzecznie w miejscu. Ale to my Polacy umiemy dobrze się bawić, tylko oni tego nie rozumieją. I dlatego tak dziwnie patrzą na stare dobre polskie pogo. No ale co tu dyskutować, co kraj to obyczaj przecież. Dla mnie zawsze istotny jest ten element poznawczy "a jak oni sie bawią?". I lubię te drobne różnice zauważać i przyjmować je jakimi są.
A jeśli chodzi o sam koncert Kultu... To była swego rodzaju podróż "w kraj lat dziecinnych" jak to kiedyś napisał poeta. Przynajmniej dla mnie. Ale przyznam, że nie będę zaskoczona, jeśli i ktoś z was poczuł lekką nutkę sentymentu...

Tuesday 21 September 2010

pofestiwalowo

"Napisz coś, no napisz coś wreszcie..." dudni nieznośnie w mojej głowie od pewnego czasu ze zmienną, acz natężającą się częstotliwością. Bo tak: był Festiwal, słynny edynburski festiwal, o którym wypadałoby napisać. No właśnie... wypadałoby... Ale nie napisałam ani słowa na ten temat! I bynajmniej nie mam zmiaru karcić się za to ani obiecywać poprawy w roku następnym. Niech tak już pozostanie, Festiwal na moim blogu nie doczekał się jakiegokolwiek komentarza na bieżąco i w związku z tym nie doczeka się żadnych "achów i ochów" w miesiąc po. A w życiu!
Fakt faktem, kiedy tak sobie siedzę sama w moim pokoju popijając malinową herbatę i słuchając Sigur Ros i tak się zastanawiam co ja mam właściwie zrobić, dociera do mnie, że właśnie takich spokojnych wieczorów brakowało mi w tej sierpniowo - festiwalowej gonitwie... Za którą to teraz w pewnym sensie tęsknię.
Bo to jest właśnie charakterystyczne dla Edynburga: przez miesiąc to miasto nie jest normalne. Przez miesiąc to miasto żyje tempem dziesięciokrotnie szybszym niż przez pozostałe jedenaście. Przez miesiąc to miasto jest istnym koszmarem dla rowerzystów, którzy muszą przejechać przez tak zwane Mosty, że już o Royal Mile nie wspomnę. Przez miesiąc to miasto jest istnym rajem dla imprezowiczów, którzy mogą tańcować w klubach do piątej rano i wracać do domu kiedy świta. Przez miesiąc to miasto jest zapewnieniem bytu dla niejednej kanapkowni, pajolandii i tym podonych, w których to dzienny utarg przez ten jeden miesiąc równy jest tygodniowemu przez pozostałe jedenaście. Przez miesiąc to miasto jest stolicą swoistej mody, kreatywności i kiczu, w której nie istnieje stwierdzenie "tak ubrać się nie wypada", tu wszystkie kolory, kroje, świecidełka i stroje z epoki są dozwolone, a właściwie pożądane. Przez miesiąc w tym mieście wypada zainteresować się teatrem... Ale o tym pisać nie będę. Nie będę pisać o tym co wypada, a czego nie wypada robić. To wszyscy wiedzą.
Refleksja jest następująca: moi drodzy, jeśli chcecie zaprosić do Edynburga swoją rodzinę, przyjaciół, znajomych, żey zobaczyli jak wygląda nienormalne życie w tym mieście, zabukujcie im bilety rajanera na sierpień. Najlepiej już teraz, póki ceny są jeszcze niewysokie. Jeśli chcecie zaś pokazać im szarą codzienność i nudne, niespieszne życie, powiedzcie, że w sierpniu dostajecie tajemniczej gorączki i musicie zwalczać ją w słońcu tropików, a zatem w Edynburgu was nie ma. Istnieje wtedy szansa, że rodzinka odwiedzi was w jednym z pięknych pozostałych jedenastu miesięcy, kiedy to da się przez to miasto spokojnie przejść, zatrzymać się tam gdzie się chce i zwrócić uwagę na to, na co się chce.

Saturday 31 July 2010

między brydżem a sambą...

Dane mi było spędzić niemal 10 dni nie mówiąc w ogóle po polsku! Ba! Mało to. Dane mi było należeć do reprezentacji Szkocji na międzynarodowym projekcie dla młodych wolontariuszy, idealistów i niepoprawnych optymistów. Jednak nie zachwyty o tym jak wspaniałych ludzi poznałam, a raczej zagadnienie tworzenia pewnej tożsamości (narodowej i nie tylko) ma być tematem numer jeden na dziś. Przynajmniej w tym poście.
Ach, te wieczory spędzane na grze w karty przy rytualnej cup of tea (oczywiście z dodatkiem mleka) w towarzystwie przede wszystkim, nazwijmy to dość ogólnie, reprezentacji brytyjskiej... Niezapomniane! Nie będę ukrywać, że bawiłam się świetnie. Jednak czasami musiałm odejść od stolika i udać się do sali na górze, gdzie trwało szaleństwo na parkiecie przy rytmach afrykańskich, hiszpańskich i innych, równie gorących. I też się dobrze bawiłam. Więcej nawet, pozwalałam uwolnić się tej energii, która nie mogła we mnie usiedzieć przy karcianym stoliku.
Któregoś wieczoru dotarło do mnie, że tak naprawdę to wciąż dryfuję między brydżem a sambą...

Biorę teraz do ręki globus i maluję na nim taki obrazek: na tych wyspach na północy, gdzie mimo wszystko wciąż mieszkam, siedzi sobie paru gości w pubie przy pint of lager i niech już będzie kartach czy czymś w tym rodzaju. Potem kieruję się trochę na południe, do kraju na półwyspie i maluję roztańczoną, rozśpiewaną fiesta, fiesta, fiesta... Potem zaś kieruję się trochę na wschód, do kraju nad Vistula River...
Tu nic nie namalowałam. Tu się zaczynam zastanawiać...
Nie tylko nad tym, co namalować. Bardziej nad tym, czym jest dla mnie ten kraj, w którym nie byłam już niemal od roku. Jak widzą nas Polaków? Co jeszcze, oprócz wódki, się kojarzy z Polską? Wódki, katolicyzmu i Solidarności... Kiszonych ogórków, disco polo i niskich zarobków... Zimy z tonami śniegu i złotej polskiej jesieni?
Czy można opisać coś takiego jak "polski temperament"? Czy jesteśmy bardziej jak ludzie z północy czy z południa? Czy może to jest jakiś zupełnie inny styl życia, tylko że ja już o nim zapomniałam i nie wiem, jak go opisać... Czy będąc tu, na emigracji, przejmujemy brytyjski styl życia czy raczej zachowujemy zwyczaje przywiezione z Polski? A może chcielibyśmy żyć jak Brytyjczycy, ale grubość czy raczej cienkość portfela nam na to nie pozwala? A może tworzymy tu jakąś nową jakość, z jednej strony przejmując tutejsze zwyczaje i zachowania, a z drugiej zachowując co polskie?
Och nie! Czyżbym znów zaczynała myśleć dwubiegunowo? Polskie czy brytyjskie? Wracać do Polski czy zostać w Edynburgu? I tak ciągle... Jakby to była jedyna możliwa alternatywa. Tymczasem kiedy tak dryfowałam między sambą a brydżem dostrzegłam, że istnieje całe spectrum możliwości, wyborów i stylów życia. I że nie muszę podpisywać się pod etykietką "polskie" czy "brytjskie". Mogę być i tu i tam i w jeszcze nie wiem ile zupełnie różnych miejscach i znaleść coś dla siebie, oczywiście pod warunkiem, że mam w sobie tą odrobinę otwartości...
Tak więc, moi drodzy, zdradzę wam sekret. Otóż ostatnimi czasy kołatające z niepokojem w mojej głowie pytanie: "wracać do Polski czy zostać w Edynburgu?" zastąpiła istna burza mózgu na temat tego, co chciałabym robić w życiu i co w związku z tym. Nie powiem więcej. Będą kolejne posty...

Thursday 8 July 2010

Czy jesteśmy looserami?

Przechodziłyśmy niedawno z koleżankami pod Johnem Luisem i jedna z nas zwróciła uwagę na dywan za dwie stówy. Ładny dywan, to fakt. Jednak szybko odwróciłam wzrok. Po co mi dywan za dwie stówy do tymczasowego mieszkania, w którym nie wiadomo jak długo jeszcze zostanę? Stwierdziłam, że taki dywan jest idealny dla tych szczęśliwców, co mają rodzinę, karierę, własne mieszkanie, które mogą urządzić jak im się podoba. I pieniądze mają, oczywiście. I wtedy pomyślałam o moich znajomych z Polski, którzy w ten czy inny sposób układają sobie życie...
A co ja takiego zrobiłam, że nie mam kariery, pieniędzy, faceta? Tak samo jak oni skończyłam kiedyś podobno jakieś studia w Polsce. A tu jak dosłownie jak na tej naklejce na drzwiach do mojej tymczasowej łazienki: "no job, no cash, no future". Tak, te trzy słowa słyszę bardzo często jako przyczyny emigracji. A co jeśli odnoszą się one do życia na emigracji? Czy jeśli tak wygląda moje życie to znaczy, że jestem looser?
O co właściwie chodzi z tym sukcesem, karierą i innymi takimi pustymi słowami? Pamiętam jak kiedyś w liceum profesor od historii śmiał się z tego, co napisane było na karcie okolicznościowej na dzień nauczyciela: "życzymy pasma sukcesów". "A co to właściwie jest to pasmo sukcesów?" - zapytał się nas i puknął się w czoło...
Ale pytanie pojawia się znowu: czy wybierając emigrację, prace niewymagające kwalifikacji za najniższą krajową, tymczasowe mieszkanie, tymczasowe związki i przyjaźnie, rozmowy z rodziną na Skype itp. itd. jesteśmy loosers? Czy to znaczy, że "no job, no cash, no future" w Polsce zamieniliśmy na "shitty job, shitty cash, shitty future" na Wyspach? I po co?
Przeczytałam komentarz kolegi do tekstu, który napisałam jakiś czas temu... I tak się zastanawiam, czy tu, na Wyspach, jest faktycznie łatwiej i wygodniej i zadowalamy się pewnym minimum niezbędnym, żeby zaspokoić nasze podstawowe potrzeby i nie martwić się zbytnio. Czy "większe wymagania" i "spectrum możliwości" to tylko puste frazesy? Może faktycznie oszukujemy się mówiąc, że emigracja otwiera oczy? Może tylko odwraca wzrok od tego, co widzieliśmy do tej pory? A może jednak pozwala spojrzeć na pewne aspekty życia w inny sposób? Bardziej krytycznie albo i na odwrót, z przymróżeniem oka?

Tak myślę sobie o tym moim looserskim życiu na emigracji i właśnie przed moimi oczyma powstał typowy dość obrazek. Impreza, spotkanie towarzyskie czy jak kto woli party. Okazja, żeby poznać nowych, interesujących ludzi. Powiedzmy, że nawet zagadanie mnie jakiś przystojniak. Wow! Rozmawiamy to o tym, to o tamtym i w końcu pada pytanie: "a co robisz w Edynburgu? Studiujesz?". "Nie, nie studiuję". "To co robisz w takim razie?" - pada to bardzo niezręczne pytanie. "Ach, cieszę się życiem, poznaję fajnych ludzi i staram się miło spędzać czas! Podróżuję trochę..." - mówię entuzjastycznie. "Wow, super! Ale co, pracujesz gdzieś?" - och, nie! Dlaczego go to tak interesuje? I co ja mam teraz powiedzieć, że sprzedaje śmierdzące paje, sprzątam czy robię coś równie nieatrakcyjnego? I wtedy właśnie czuję się jak looser? Wtedy sobie uświadamiam, że dla wielu osób to, gdzie ktoś pracuje świadczy o tym, kim ten ktoś jest. Kim jesteś? Doradcą marketingowym? Prawnikiem? Web designerem? Sprzedawcą pajów?! Łup, łup, łup... Pif-paf! Już po mnie!
Czy naprawdę to gdzie pracujemy świadczy o tym, kim jesteśmy? Czy fakt, że nie robimy kariery i nie mamy pracy w zawodzie wrzuca nas do kategorii loosers czy mówiąc po polsku "niezaradnych życiowo"?

Sunday 27 June 2010

związki, single, zaręczyny...

Ufff... wróciłam do domu jak zwykle ledwo żywa i obładowana betami i jak zwykle pierwsze co zrobiłam to włączyłam komputer, żeby sprawdzić mojego fejsbuka. I oto nius dnia: koleżanka z Edynburga, Polka, którą poznałam mniej więcej rok temu zaręczyła się. Fajnie. W sumie gdy śledzę fejsbukowe niusy moich znajomych z Polski to jakoś zaręczyny - ślub - dzieci (kolejność dowolna)... no nie zaskakuje mnie to wcale. Takie normalne, powszechne, oczywiste... Ale tu nie Polska! Tu jest Edynburg, emigracja, multi-kulti... jest impreza i trzeba się bawić. Tu się żyje tu i teraz. Tu nie ma miejsca na poważne związki. Dzisiaj jesteś, a jutro cię nie ma. A ryb pełno w morzu pływa...
Szczęściem pajom, kanapkom i kawom nie udało się zabić we mnie do końca tej ciekawości świata i chęci wyjaśniania relacji międzyludzkich, jakie zrodziło, czy może raczej ukształtowało, pięć lat zmagań z socjologią. Nie udało się też dobrej zabawie i rybom w morzu zabić dudniącego w mojej głowie pytania: dlaczego wśród emigrantów jest tylu singli? I dlaczego tutaj mieć 25 lat i być singlem to jest normalne, a w Polsce to raczej chyba łagodnie rzecz ujmując trochę nie wypada... A przede wszystkim dlaczego tu w Edynburgu wchodzimy w związki krótkie, luźne, nieoficjalne?
Tu wszystko jest tymczasowe. Praca w kanapkowni, mieszkanie z meblami z wystawki, stan konta w banku... No i chłopak czy dziewczyna. Czy chodzi tu o tymczasowy styl życia, w którym wszystko musi być tymczasowe, bo inaczej zacznie pojawiać się niepokój, że jeden element nie pasuje do reszty? Czy może to raczej jakaś moda, którą bezrefleksyjnie przejmujemy? Strach przed tym okropnie brzmiącym słowem "stabilizacja"? Czy o co chodzi?
Jak już o socjologii wspomniałam to i pojadę z tą socjlogią dalej. Takie mądre hasło kiedyś padło na jakiś zajęciach: rozpad więzi społecznych. Nie wiem czemu, ale strasznie mi się ten termin podoba. Brzmi wzniośle i ma szeroki kontekst zastosowania. I pasuje do tematu związków. Generalnie dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma, więc po co mam się do ciebie przywiazywać? Czyli znowu ta tymczasowość i brak planów. Albo intencjonalna nieprzewidywalność... kolejny mądry termin z socjologii. Po naszemu: otwieram się na to co przyniesie los, więc nie mogę się za bardzo deklarować w tę czy w tamtą stronę. Idealnie pasuje do luźnych i krótkotrwałych związków...
Tylko dlaczego tak się dzieje?
Myślę, że teorii czy raczej hipotez w tej kwestii jest mnóstwo. Niekoniecznie stricte socjologicznych. I choć mam oczy i uszy otwarte i jako socjolog nie oceniam, to przyznać muszę, że nieraz niektóre z tychże teorii nieco mnie zaskakują. Jakiś czas temu dyskutowaliśmy w gronie znajomych polskich emigrantów o związkach. Gdy ja biedziłam o rozpadzie więzi i wdawałam się w rozkminianie socjologicznych bzdur i frazesów, jedna z koleżanek ucięła: "A może po prostu chodzi o możliwość wyboru i coraz większe wymagania? Wiesz, wyjeżdżasz, poznajesz innych ludzi, otwierają ci się oczy: dzień dobry! Można żyć inaczej niż w miasteczku nad jeziorem. Masz prawo wymagać, oczekiwać, cenić się. Także jeśli chodzi o wybór partnera. I to może dlatego jesteśmy same, że stawiamy wymagania?"
Było to jakiś czas temu... Zanim się moje myśli dotarły na bloga, musiały przejść przez kolejny etap socjologicznych obserwacji... I widzę, że coś w tym chyba jest... W tych wymaganiach i pewności. A skoro tak, to tym bardziej cieszy mnie dzisiejszy nius z fejsbuka. I właśnie uśmiecham się szczerze pełną gębą do tej dwójki szczęśliwych i odważnych ludzi!

Friday 5 March 2010

wspominki z pajolandii

Z przerażeniem stwierdzam, że już dawno nie pisałam... Niby wiosna idzie, ale dalej jest tak zimno, że brak mi energii... Do pisania też? A może rutyna, codzienność i monotonia życia w tym deszczowym kraju sprawia, że mam ochotę zapaść z sen zimowy?
Ale nie zamierzam dziś marudzić i użalać się nad swym marnym losem. Bo właśnie przypomniał mi się pewien zwariowany dzień w pajolandii, czyli w mojej cudownej pracy...
Wiadmo, dzień jak codzień był, nie pamietam już czy padało czy świeciło słońce... Nie pamiętam też czy było busy, ale chyba niespecjalnie. Ale jednak Los postanowił nie być dla mnie tego dnia okrutny i przełamać nudę i szarość choć na chwilę. A więc do pajolandii wstąpiła z gracją elegancka pani w długim modnym płaszczu i z lakierowaną torebką (fuj! ble!). Mówię grzecznie, a może wcale jakoś niespecjalnie grzecznie, ale mówię "Dzień dobry. Czy mogę pomóc?". Cisza. Pani się patrzy na pajolandzką gablotę z ciepłymi pajami. W końcu tym takim "ęą" pseudoeleganckim tonem oznajmia: "Two sausage rolls, please." To się ją pytam, czy mogę je zapakować razem. Pani oburzona wręcz odpowiada: "Jak to razem? Nie! W osobne torebki!". Dobra, zapakowałam w osobne, choć zawsze odczuwam lekki dyskomfort, gdy muszę postąpić tak nieekologicznie i zamiast jednej papirowej torebki zużyć aż dwie... No ale ok, niech ma. Podaję jej więc te cuchnące sosydż rolsy i kasuję funta dziesięć. Na co pani obrzuna prawie krzyczy na mnie, że co to ja sobie wyobrażam, że jak ona ma je zanieść do domu czy gdzieś tam, skoro jej nie podałam tzw. carrier bag? No to ok, podałam jej większą papierową torbę, odczuwając jeszcze cięższy dyskomfort na polu ekologii. Pani jednak dalej pozostawała oburzuna na to jak beznadziejny customer service przed chwilą jej dostarczyłam...
Więc ja oczywiście zaczęłam rozkminiać i myśleć (tego z kolei bardzo nie lubi szef pajolandii, ale to inna bajka) i tak jakoś no... Z jednej strony to faktycznie trzeba z klientami prowadzić dialog i rozmawiać do nich jak do ludzi... No ale jak jakieś mniej więcej 50 czy nawet 100 razy dziennie powtarzam parę tych samych formułek, non stop, jak jakiś automat dosłownie to to już jest nudne. I dla mnie i dla otoczenia. I to już nie jest rozmowa. To jest zautomatyzowanie ludzi. Jeden mały etap przed kolejnym, który polega na zastąpowaniu ludzi automatami jak to na przykład ma miejsce w Tesco. Zdarzyło mi się parę razy powiedzieć do takiego automatu "dziękuję" kiedy wydawał mi resztę za zakupy. I pozwoliło mi to się poczuć jakoś bardziej ludzko... tak, hmm... jakoś mniej w próźni, gdzie jestem ja i różne automaty...
No i jakoś tak mniej więcej rozkminiałam sobie o tych automatach w między czasie sprzedając paje... I wtedy do pajolandii wkracza para turystów w wieku emerytalnym. Zamawiają po kawie i czymś tam i siadają w rogu przy czarnym parapecie. Po jakieś dłuższej chwili pan podchodzi do kasy czy też do lady z pajami czy też do mnie. Zamawia coś tam jeszcze i pyta się mnie skąd pochodzę. Odpowiadam, że z Polski, a w tym momencie pan wyciąga w moją stronę rękę, w której trzyma trzydzieści pensów... I mi je podaje, choć tuż przed nim, obok kasy stoi puszka z wielkim napisem TIPS, do której chwilę później wrzucam otrzymane monety. I wtedy z kolei zaczynam rozkminiać, czy to był napiwek dla mnie, bo taka miła jestem (ach!) czy też wsparcie dla biednych dzieci ze wschodu, które przyjeżdżają na wyspę zarabiać na życie w pajolondiach i innych takich wspaniałych miejscach. Jakoś opcja, że pan puszki z tipami nie zauwazył przychodzi do mojej głowy nieco później... Bo wcześniej do pajolondii przychodzi pani, może nie jakoś superelegancka, ale niewątpliwie wymagająca. Rozgląda się po sklepie, patrzy na półki, gablotki... I w końcu pyta: "Don't you have the real food?". Teraz to już zgłupiałam na serio! Przepraszam bardzo, to nie real foods to pajolandia!! Tu nie sprzedajemy warzywek tylko paje. Niestety. Znowu pojawia się dyskomfort ekologiczny... Ze smutkiem odpowiadam, że nie, że mamy paje... kanapki, paje, ciastka, pączki... Pani też posmutniała i wyszła... A w moim umyśle zrodziła sie bardzo niedorzeczna odpowiedź na pytanie szefa pajolandii "Co zrobić, aby przyciągnąć klientów?": "Zacznijmy sprzedawać warzywka!!"
Dni upłynęły od tej pory... Deszczu spadły litry albo nawet hektorlitry... A nic się nie zmieniło. Warzyw ani owoców w pajolandii nie ma, chyba, że je sobie na lunch przyniosę.
A życie toczy się dalej!

Friday 5 February 2010

bajka o emigracyjnym Kopciuszku

Zaryzykuję dość odważne i może nieco kontrowersyjne stwierdzenie, że my Polki emigrantki to trochę takie Kopciuszki z bajki jesteśmy. No bo co, mamy te swoje imigrants' jobs, tzw. zawody "zarezerwowane" dla emigrantów i kasę na w miarę znośne życie. Starcza nawet, żeby kupić jakieś szałowe szmatki i na wieczór, po pracy, przemienić się w księżniczkę. Zupełnie jak Kopciuszek z bajki...
Słyszałam już historię o tym jak Kopciuszek poznaje księcia i jakoś tak jest miło i pięknie, że nie ma co psuć atmosfery wyznaniem, że tak naprawdę na codzień to Kopciuszek szoruje kible czy robi coś równie romantycznego. To takie skomplikowane historię. Ja na dziś mam zdecydowanie prostszą...
Wyobraźmy sobie takiego emigracyjnego Kopciucha. Jest sobie istota rodzaju żeńskiego, lat na oko mięczy 22 a 25. Nie jest jakaś szkaradna, ani głupia, bo nawet ma dyplom polskiego magistra, który czeka na nią w Ojczyźnie. No ale wybrała żywot na emigracji, co oczywiście wiąże się z podjęciem jakiegoś imigrants' job... sprzątanie, gastronomia, budowa... whatsoever... Powiedzmy, że nasz Kopciuch piecze i sprzedaje paje, czyli tzw. pies... To akurat wypisz wymaluj, bo i piec jest i się ubrudzić można i przesiąknie się zapachem tych stek pajów czy innych wspaniałości. No, Kopciuch idealny...
A teraz historia. Kopciuch uwija się i krząta. Piec, paje, klienci, paje, kawa, paje... dziękuję, dzień dobry, cheers pal... A nagle pojawia się... (skąd wiecie?) książę... Wysoki, przystojny, śniada cera, białe zęby i czarujący egzotyczny uśmiech. Krawat i aktówka pod pachą. Wymarzony kandydat na męża. Kupuje coś, uśmiecha się ładnie i nawet zagadnie skąd jesteś i o sobie coś powie... Że przyjechał tu, że z Somalii, że na studia, że jego matka jest Brytyjką... I już się całkiem miła konwersacja zapowiada... No ale do paj-szopu wchodzą kolejni ludzie i książę odsuwa się na bok, zjada naprędce paja i wychodzi, a Kopciuch stoi i się patrzy i nawet nie może rzucić w niego pantofelkiem, bo ma na nogach robocze adidasy ze stadionu dziesięciolecia...

A życie toczy się dalej.

Od razu uprzedzam, że nie mam zamiaru nikomu ujmować jego własnej dumy. Prace mamy jakie mamy, a przecież nie jest to najważniejsze w życiu, gdzie się pracuje...
Adidasów ze stadionu dziesięciolecia, przyznać muszę, też nie noszę i nigdy nie nosiłam... Ale jakoś tak mi przyszło na myśl i tak zostawiam.
Tak czy siak odrobinę dystansu do samej siebie i tego co się w moim życiu dzieje jednak warto mieć... Lubię śmiać się z samej siebie... A co?!
Lubię iść sobie spokojnym niespiesznym krokiem i zachwycać się szarymi kamienicami Edynburga. Lubię zaglądać w okna i szukać inspiracji jak urządzić wnętrza... Lubię ten lekki edynburski wiatr, który sprawia, że czuję wiosnę w powietrzu... Lubię myśleć o tym, że jak już ta wiosna będzie to dni będą długie i będzie można spędzać popłudnia na zielonej trawie w parku...

Saturday 30 January 2010

obieg wtórny

Ano, idę sobie tak chodnikiem, wracam do domu skąśtam, z pracy czy z zakupów powiedzmy. Nie ważne zresztą. Omal nie wlazłam na jedną z bezpańskich sof stojących sobie na chodniku. No stoją tak sobie, ktoś ich nie chciał, bo kupił nowe czy też postanowił, że gości od tej pory usadza na podłodze lub też nie przyjmuje ich wcale albo jeszcze coś. Mniejsza o to. Softy czekają aż ktoś je przygarnie. Ja tym kimś nie będę, bo już stoi u mnie w pokoju magiczna błękitna sofa, której nie wymienię na żadną inną. Jakby ktoś tak szafę na ubrania wystawił to pewnieże tak, od razu, ja pierwsza. Dajcie mi tylko cynk, gdzie stoi jakaś szafa na wystawce!
Mijając te sofy pomyślałam sobie (po raz kolejny już), że te wystawki to jednak genialny wynalazek. Coś ci niepotrzebne, a komuś może się przydać i nie produkuje się tyle śmieci niepotrzebnie. Genialne! Ale z drugiej strony pamiętam jaki to był dla mnie na początku mojej emigracyjnej przygody szok. No bo jak to tak legalnie brać sobie coś z ulicy czy ze śmietnika? I czy to aby wypada? Bo to chyba raczej lekki obciach tak w śmietnikach buszować...
Przypomniała mi się taka oto scena:
Rok 2006, koniec lata, Edynburg. Moje pierwsze dni na szkockiej ziemi... Wieczór. Siedzę już w domu, w piżamce, gotowa do pójścia spać. W końcu rano do pracy (pracowałam wtedy w takim bed&breakfast, gdzie o 8 rano musiałam stawić sie zwarta i gotowa do pracy). W każdym bądź razie słyszę jak wracają moi współlokatorzy... i nie wracają sami, tylko... z szafką. Patrzę się na nich, a oni mówią: "No, stała na śmietniku, a my potrzebujemy jakiejś szafki do łazienki, żeby te wszystkie kosmetyki pomieścić..."
Pamiętam, że było to dla mnie coś nowego i niespotykanego do tej pory. Teraz to już norma. W końcu mamy tu wtórny obieg, no nie? Wprawdzie wystawki nieco skromniejsze, w końcu mamy kryzys, nie da się ukryć... no ale są.
A poza tym mówiąc o wtórnym obiegu muszę koniecznie wspomnieć o instytucji znanej jako Sunday market czy też on boot car sale, gdzie za marne grosze można nieraz kupić prawdziwe skarby. Ale opisanie tego fenomenu odkładam na kolejny post, a tymczasem uroczyście obiecuję jutro rano wstać i stawić się na Sunday'u!

Thursday 28 January 2010

imprezowo...

O imprezach będzie, a co! W końcu nie samą pracą emigrant żyje!
Nie wiem w sumie dlaczego, ale przyszło nam do głowy wyjść na miasto w środowy wieczór. Tak bez konkretnych planów, po prostu przejść się po Edynburgu i zobaczyć co się gdzie dzieje, o ile coś się gdzieś dzieje... I właśnie to "o ile" okazało się niezwykle istotne... No bo cóż, jacyś ludzie niby na mieście są, ale to jakieś pojedyncze zdesperowane party animals jak my... Brakowało mi tej radosnej alkoholowej atmosfery piątkowej czy sobotniej nocy, kiedy to Edynburg ujawnia swą prawdziwą pijacką twarz. I wszyscy się bawią, piją, jedzą fish & chips z jakiejś gazety czy czegoś podobnego, stoją na ulicach i rozmawiają i śmieją się. I nie ważne, zima, lato, jesień, wiosna, te dziewczyny chodzą w sandałkach na szpilkach i króciótkich sukienkach. No, czasami jeszcze zdarza się, że takie dziewczę biegnie do taksówki na bosaka, a sandałki niesie w ręce. Ale o to chodzi: jest weekend, jest impreza. No, z tym, że jednocześnie jak nie ma weekendu, tylko jest po prostu week, to nie ma imprezy, w sensie ogólno-edynburskiej imprezowej twarzy...
No cóż, może to jest jeszcze kolejny powód przemawiający za tym, by wreszcie zmotywować się i poszukać sobie "normalnej" pracy, gdzie mam normalne weekendy?

Wednesday 6 January 2010

buntujemy się!

Radosne świętownie początku tego roku niestety zaowocowało zwichnięciem kostki i uziemieniem w domu na parę dni. I pozwoleniem sobie na lenistwo. A może inaczej, pozwoleniem sobie na robienie rzeczy, których normalnie nie mam czasu robić, czyli poświęceniem mnóstwa czasu na filmy i książki. I tak oto w moje ręce i oczy wpadła książka P. Czerwińskiego "Pokalanie". Wątek emigracyjny się w książce przewija, ale nie o tym miałam pisać...
Wkręciła mnie ta książka strasznie i jak zaczęłam czytać to nie mogłam przestać. I przeczytałam do końca.

I co?
Refleksja ogólnoegzystencjalna podobna nieco do tej, która przydarzyła mi się po przeczytaniu "Radia Armageddon" J. Żulczyka: nasze pokolenie za bardzo nie ma się przeciw czemu buntować, ale buntować się musi, bo taka kolej rzeczy, więc trzeba coś wymyślić. Tylko jak tu coś wymyślić, skoro "wszystko już było"?
Więc może wszystko trzeba zanegować, wyśmiać, obrucić w żart?
Tylko że nagle taki Bohater spostrzega jak bardzo jest samotny i w jakim żyje absurdzie. I tak sobie właśnie rozkminia... Zbuntuję się, nie zrobię kariery jak wszyscy. Pojadę w świat. Wszyscy mówią, że kryzys i że ciężko jest, ale nic to, trzeba życiem się cieszyć i bawić się ile sił... Ale życie czasami daje kopa. I nasz Hiroł zawsze w takich sytuacjach daje kopa życiu, bo tak chyba trzeba. W myśl: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale tym razem nie! Tym razem Hiroł ogłasza bunt przeciw panującym trendom i w ramach tegoś buntu... poddaje się losowi. Mam zostać w domu i robić nic? Zostanę i będę robić nic. Wbrew obowiązującej gonitwie.
Ale długo tak nie można przecież. W końcu pora przychodzi na bunt przeciw własnej niemocy. A formą buntu okazuje się powrót do szarej rzeczywistości...
I na tym chyba właśnie polega absurd współczesności. Wszystko już było, więc wymyślmy coś. Wymyślamy, wymyślamy, ale i tak zataczamy koło.
A ktoś sobie siedzi, marszczy brwi, obserwuje i opisuje to! I dopisuje swoje! I jaką ma z tego radość!!

A tak na koniec pozwolę sobie jeszcze pobuntować się słowami jednej z bohaterek Masłowskiej: "A co ty myślisz, że ja całe życie mam być chora, kulawa, paralityczna? Ale tak nie będzie!!!" No oczywiście, że tak nie będzie! To takie noworoczne postanowienie. Niech tak się stanie!