Monday 2 November 2009

te pierogi ruskie mnie wciąż męczą!

Dzisiejsze zakupy w hipermarkecie ASDA okazały się być dla mnie nielada odkryciem. I nie chodzi tu tylko o ilość i urozmaicenie produktów takie, że można dostać oczopląsu, zwłaszcza jeśli zazwyczaj, jak na polskiego emigranta przystało, codzienne zakupy robi się w Lidlu...

Tyle tytułem wstępu, czas na story!
Kolejne alejki, kolejne produkty w koszyku... oj, nadszarpię sobie budżet! I tak jakoś znalazłam się w nieco chłodniejszym punkcie sklepu, tj. na dziale mrożonki. Oglądam sobie produkty i nagle mój wzrok pada na moje ukochane ruskie pierogi, oczywiście made in Poland. Obok nich leżą kluski śląskie, pyzy z mięsem i inne takie rzeczy. Nie powiem, żeby obecność tych produktów w brytyjskim hipermarkecie okazała się dla mnie jakimś zaskoczeniem. Mogłam się tego spodziewać, wszak polskie Jeżyki i Wedlowskie ptasie mleczko królują na półkach Tesco obok Kubusia i pasztetu podlaskiego. Poza tym tuż obok leżą mrożonki tajskie i jeszcze jakieś inne, z krajów bardziej odległych niż Polska. No cóż, w końcu żyjemy w społeczeństwie multikulturowym, a jedzenie stanowi bardzo istotny element specyfiki życia przedstawicieli różnych kultur. Ale nie o tym jak bardzo ważne jest jedzenie miałam pisać...
Nie da się ukryć, że przy nadszarpniętym budżecie i w czasach kryzysu nierozsądnym wydawałoby się po prostu wrzucenie produktu do koszyka bez spojrzenia na cenę. Spojrzałam więc i co się okazało? Pierogi ruskie w Asdzie kosztują 99 pensów, natomiast w lokalnym małym polskim sklepie ponad 3 funty. Różnica kolosalna. I w tym momencie zaczynam się zastanawiać dlaczego... Oczywiście, powszechnie obserwowaną prawidłowością jest, że te same produkty w hipermarketach są tańsze niż w małych sklepikach. Ale aż tak?

Skoro jedzenie jest elementem kultury (oczywiście w tym szerokim antropologicznym znaczeniu słowa "kultura") to co można by powiedzieć o tym właśnie elemencie polskiej kultury na emigracji. Emigrujemy razem z naszym ukochanym polskim jedzeniem, to po pierwsze. Parę lat temu pół walizki świeżego emigranta zajmowały polskie konserwy i inne smakołyki. Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby otworzyć polski sklep i wypiekać polskie pieczywo, co by tu rodacy na emigracji czuli się bardziej jak u siebie. Potem powstawały kolejne i sklepy i restauracje, czy może raczej bary. Oczywiście ceny brytyjskie, ale skoro się zarabia funciaki to przecież można sobie pozwolić. A potem zaczęliśmy eksportować. W sensie nasze polskie produkty trafiły na półki Tesco. Doskonale pamiętam jak dorwałam w Tesco sok Kubuś jakieś 20 pensów tańszy niż w polskim sklepie...

Tak, wszystko pięknie, ale te pierogi ruskie mnie wciąż męczą! Tak sobie myślę, że może my Polacy mamy takie wysokie mniemanie o sobie, a raczej o naszym jedzeniu... Po prostu cenimy się i dlatego ceny w polskich sklepach są jakie są. Ale z drugiej strony się tak jakby komercjalizujemy, w sensie, że nasze unikalne jedzenie staje się powszechnie dostępne dla ogółu. I tym samym traci pewną magię, przestaje być czymś szczególnym i niepowtarzalnym. Po prostu wtapiamy się w ten melting pot i to jest w pewnym sensie także naturalna kolej rzeczy. Chcemy żyć i funkcjonować w społeczeństwie multikulturowym i mamy jakąś tam otwartość na poznawanie innych, więc i my musimy dać się poznać. Migrujemy, a z nami migruje nasza kultura i dzięki temu możemy obdarować czymś nowym społeczność goszczącą nas, emigrantów. Nawet jeśli będą to tylko pierogi ruskie, które można kupić w Asdzie za 99 pensów. A może nie "tylko" pierogi, a "aż" pierogi, wszak polskie powiedzenie głosi "przez żołądek do serca".