Tuesday 30 August 2011

Tuesday 16 August 2011

rozkminki ... ?

Wiecie co? Tak naprawdę to nie lubię słowa "emigracja".
Nie dlatego, że nie brzmi ono jakoś specjalnie ładnie, ale po prostu nie lubię charakteryzować siebie czy moich przyjaciół jako "emigrant/-ka". Bo co to słowo tak właściwie o nas mówi? Że mieszkamy w innym kraju niż się urodziliśmy i w innym niż mamy podany w paszporcie w rubryce "obywatelstwo". I co z tego? No właśnie, i co z tego wynika? Czy w związku z tym, że zmieniając miejsce zamieszkania przekroczyliśmy coś, co ktoś kiedyś wymyślił, że będzie granicą naszego kraju, staliśmy się w jakimś szczególnym stopniu inni od tych co zostali? I czy lądując na cudownej Wyspie szczęścia i dostatku, która w ostatnich tygodniach okazała się być Wyspą zamieszek i niepokoju (ale o tym to bynajmniej nie teraz), okazaliśmy się być jakoś szczególnie odmienni od mieszkańców tej Wyspy?
Jeśli mam mówić tu mówić o grupie, którą można scharakteryzować tym jednym jedynym magicznym slowem "emigranci", to będąc konsekwentna muszę zgodzić się, że wszyscy członkowie tej grupy posiadają cechy charakterystyczne tylko tej grupie i osoby nie należące do tej grupy tych cech nie posiadają. Jedyną taką cechą jest miejsce zamieszkania/ dłuższego pobytu w chwili obecnej. Tymczasem media, społeczeństwo czy też różne grupy społeczne dopisują emigrantom całą długą listę cech charakteryzujących tą grupę. Na pierwszym miejscu tej mocno znielubionej przeze mnie listy widnieje "praca emigrancka", o której to już pisałam w poprzednich postach. A potem widnieje szereg stereotypów, o których mi się już nawet pisać nie chce.

Szłam dzisiaj przez Edynburg w strugach deszczu... Irytujące tłumy turystów na ulicach, jeszcze bardziej irytujące tłumy w sklepach z "SALE UP TO 70%" na Princes Street, pogoda iście jesienna przez dwa bite tygodnie sierpnia, okrutne zmęczenie... I ja to miasto kocham, bo to mój dom. Wtedy właśnie do mnie dotarło, że ja nie jestem jakąś tam "emigrantką". Wcale nie mieszkam "na emigracji" tylko mieszkam w Edynburgu i jest mi tu dobrze.
Ostatnio z zaskoczeniem zauważyłam, że ludzie nie tylko się mnie pytają: "To jak, podoba Ci się w Edynburgu?", ale potrafią także z zaciekawieniem powiedzieć: "a, jedziesz na wakacje? A gdzie? (...) Ach, do Polski. A byłaś kiedyś w Polsce? (!!!) A byłaś na polskim weselu?".
Przysięgam, nie kłamię, naprawdę ludzie mi takie pytania ostatnio zadawali.
Mówię, że tak, że byłam w Polsce, bo stamtąd pochodzę i tam mieszkają moi rodzice i tam jest mój dom. Mówię też, że teraz mieszkam w Edynburgu i tu jest mój dom.
Bo tak właśnie jest: tu jest mój dom i tu jest mój dom i tak jest dobrze.

Czyżby zatem z powyższych rozważań wynikało, że teraz moim jedynym problemem czy raczej niezgodnością jest teraz tytuł mojego, odkopanego po paru miesiącach, bloga? Może powinnam zmienić go na "rozkminki ..."

"..." daje ogromne mnóstwo możliwości.

Friday 18 March 2011

dwubiegunowa teoria pracy na emigracji

Według pewnej jeszcze nieznanej w środowisku akademickim emigracyjnej socjolożki, u której na załączniku do dyplomu nr 2 widnieje chlubnie "Specjalista do spraw zatrudnienia", wszelkie prace najprościej możemy podzielić na: prace emigracyjne i prace ambitne. Typologia ta została utworzona na podstawie wnikliwych obserwacji społecznych, podczas których zauważono jakże charakterystyczny dla naszego polskiego społeczeństwa, szczególnie w grupie wiekowej 20 - 35, dualistyczny podział tego społeczeństwa ze względu na charakter zatrudnienia. Innymi słowy - rynek pracy wśród młodych Polaków jest niemal dwubiegunowy, z nieliczną liczbą jednostek wirujących pomiędzy biegunami. Jednostki te zbliżają się i oddalają do każdego z biegunów, tylko po to, by w końcu przeczepić się na dłużejnieokreślony czas do jednego z nich. O tym, do którego z biegunów przyczepi się dana jednostka decyduje szereg wielu bliżej nieokreślonych zmiennych, z pewnością bardziej skomplikowanych w opisie niż przyciąganie ziemskie.
Bieguny te nazywają się, jak już wspomniałam: prace emigracyjne i prace ambitne. Nazewnictwo tak banalne, że wyjaśniać nie trzeba. Niewątpliwą zaletą tej typologii jest jej prostota.
Poza tym typologia ta ma wiele wad. Przede wszystkim, jak wszystkie typologie, jest wielkim uproszczeniem i nie opisuje ona społeczeństwa jak przystało. Wskazuje nam tylko pewien trend, ale co nam po trendach, skoro po ulicach chodzą żywi ludzi i to ich opinie o nas ten nasz obraz budują.
Obraz Polaków na emigracji w oczach Szkotów. Och! Jakże to skomplikowany temat. Temat rzeka!
Trzeba ugryść go najpierw z jakiejś jednej konkretnej strony. W wyborze tejże strony pomocna nam będzie powyższa typologia, gdyż... na pytanie: "Jaki mają stosunek Szkoci do Polaków i ich pracy?" można by się pokusić o odpowiedź: "Polacy ciężko pracują, wykonują niskoopłacane zawody, do których ani Szkot ani Anglik by nie poszedł. Jednak Polacy ci skrycie uważają, że zawody te nie spełniają ich ambicji". No i mamy opisaną powyżej typologię dwubiegunową: zawody emigracyjne vs. zawody ambitne, a do tego jeszcze nam się wkrada konflikt, pt. "oni myślą, że my uważamy".
A co jeszcze oni takiego "myślą, że my uważamy"? Ano, że do tych ambicji to jakoś nam Polakom przyznać się nie wypada. Zresztą nie tylko do ambicji nam się przyznać nie wypada. Jeśli usłyszymy komplement, który odbiega nieco od rzeczywistości, my Polacy, podobno, musimy koniecznie go sprostować. Zresztą nie tylko Polacy. Ogólnie ludzie ze Wschodu.
Przykład. Otóż pewien Szkot, na nieszczęście mój szef, który trafnie kiedyś odkrył mój zawodowy konflikt dwubiegunowy (zawody emigracyjne vs. ambitne), opowiedział mi kiedyś taką historię:
Spotykał się kiedyś z pewną piękną Ukrainką. Zobaczył kiedyś zdjęcie jej matki i powiedział: "Och! Jaka piękna kobieta. To twoja matka?". "Tak" odpowiedziała Ukrainka, po czym dodała: "Ale teraz jest stara i brzydka".
Tenże Szkot komentuje to zawsze w ten sposób, że to takie typowe dla was, tych ze Wschodu.
Jeszcze ponoć dla nas jest typowe to, że nie umiemy się przyznać do błędu, tylko kłócimy się w zaparte, że mamy rację, nawet jeśli nie mamy. Wiemy swoje, nie słuchamy. Ale... ciężko pracujemy. Nie olewamy, mówiąc brzydko, naszej pracy. To nic, że za minimalną, nie powiemy jak koleżanka Australijka czy kolega Francuz: "This is not my job!", tylko posłusznie wykonamy, co nam się mówi.
Co jeszcze takiego o nas mówią?! Aaa... no przecież! To baaaaaaardzo dziwne, że jestem z Polski i jestem wegetarianką i nie lubię pić wódki, a zwłaszcza niecierpię pić wódki na tzw. shoty, czyli "chlup w głupi dziób!". Znaczy się, że standardowo Polak je mięcho i pije wódę na tzw. shoty.

Och! Aż muszę przerwać mojej wywody, żeby wyrazić nagły zachwyt: jakie to świetne źródło informacji ten mój szef!! Ileż to można się od niego dowiedzieć, co oni sobie o nas myślą, tak naprawdę nas nie znając! Niesamowite...
I dzięki temu, że w końcu udało mi się to wszystko (właściwie to dopiero początek wszystkiego) spisać, czuję, że po mału zaczynam dryfować między dwoma biegunami, siła polaryzacji bieguna "prace emigracyjne" słabnie, natomiast po mału zaczynam odczuwać oddziaływanie siły przyciągania bieguna "prace ambitne".
W momentach takich jak ten doceniam, że jestem tu i teraz i że nie pozostaję w spoczynku.

Monday 3 January 2011

noworocznie

Tym razem Nowy Rok zaskoczył mnie na ziemi ojczystej...
Zaskoczył? Tak, w powyższym zdaniu celowo napisałam "zaskoczył". Ostatnio wszystko wszystkich zaskakuje: zima, śnieg, linie lotnicze i pe-ka-pe. Więc i Nowy Rok może zaskoczyć, czyż nie? Zwłaszcza jeśli sylwestrowa noc okazuje się totalnie spontaniczną, jak za dawnych dobrych czasów. Tyle na temat zaskoczeń.
A Nowy Rok w Polsce? Biało, biało, biało... Dwucentymetrowy śnieg, który straszy wszystkich w Edynburgu to nic w porównaniu z białą pieżynką jaką przykryta jest Polska cała. Tu śnieg jest wszędzie i nic nie zanosi się na to, żeby miał niedługo zniknąć. Wygląda to pięknie, ale nieco utrudnia przemieszczanie się przestrzenne. Czasami nawet nieco znacznie utrudnia. Jednak Polakom to i zima niestraszna! Grozą brzmią komunikaty radiowe o powrotach z Sylwestra i o tym co dzieje się na dworach pe-ka-pe, ale podróżnych pełno. Słyszę, że gdzieś na jakiejś stacji podróżni oczekujący na opóźniony 40 minut pociąg nie mogli do niego wsiąść, gdy ten w końcu nadjechał, gdyż po prostu nie było miejsc. Nawet na korytarzu. Fizycznie nie dało się wsiąść do pociągu. Z kolei w innym mieście miał zostać doczepiony dodatkowy wagon, ale wagonów już zabrakło i nic nie doczepiono. Już nie mówiąc o parogodzinnej podróży na korytarzu pociagu, który ma parogodzinne opóźnienie, a podróżni chyba powinni się cieszyć, że w ogóle do pociągu wsiedli i że ten pociag, powoli bo powoli, ale jedzie. I tego typu historie...
Ale jak to komentują media? Powiedziałabym, że jest to coś w stylu ogromnego zrozumienia dla podróżnych i stosu pytań do pe-ka-pe, co zamierza zrobić, by rozwiązać zainstniały problem. Zupełnie inaczej niż media brytyjskie nawołujace, by pozostać w domu i call off all the unnecessary journeys.
Najbardziej jakoś przypadło mi do gustu to określenie unnecessary journeys (podróże niekonieczne czy też obligatoryjne). Doskonale pamiętam moment, kiedy zastanawiałam się czy mój wyjazd na święta bożonarodzeniowe do Polski jest podóżą konieczną czy też niekonieczną. Gorąco namawiana przez komunikat na stronie internetowej linii lotniczych, w których wykupiłam bilet, do tego by nawet nie pojawiać się na lotnisku tylko kliknąć tam gdzie trzeba i anulować całą rezerwację, wpatrywałam sie w moją do połowy spakowaną walizkę. I wtedy zrozumiałam tą irracjonalną konieczność podróży na święta tkwiącą w nas Polakach, zwłaszcza tych stęsknionych za domowym ciepłem w mroźną zimę. Okazało się także, że konieczność tą rozumieją, albo chociaż skutecznie udają, że rozumieją, pracownicy innych linii lotniczych, którzy na pokładzie samolotu lecącego z Glasgow do Berlina podają komunikaty w języku polskim.
Bo polskie święta mają swój niepowtarzalny klimat i nawet jeśli dobrze nam z dala od domu, w te świeta coś nas do domu ciągnie. Myślę, że to coś niezwykle pięknego i bezcennego. I choć czasem drogi są nieprzejezdne, lotniska zamknięte, a pociągi opóźnione o parę godzin, to jakoś dajemy radę dotrzeć na święta do domu rodzinnego i cieszyć się ze wspólnie spędzonych chwil. Nawet tych krótkich. Jeśli chodzi o polskie świeta bożonarodzeniowe to potrafimy dopiąć swego i znaleść sie we właściwym miejscu o właściwym czasie. I w takich właśnie chwilach jestem z nas, Polaków dumna. Jestem z nas dumna, bo potrafimy dopiąć swego mimo przeciwnościom losu!
I takiej właśnie pozytywnej zawziętości w realizacji celów i wiary w to, że nam się uda w tym Nowym 2011 Roku nam Polakom życzę!