Thursday 29 October 2009

receptę na emigracyjną codzienność poproszę...

Muszę coś zmienić w swoim otoczeniu: pracę, stan cywilny, dzielnicę, w której wynajmuję pokój, znajomych do imprezowania... a może wystarczy kolor włosów? Mogłabym rozszerzeć jeszcze tą listę i na końcu ewentualnie dodać "niepotrzebne skreślić". Ewentualnie, bo w przypadku skrajnie silnego odczucia szarości i monotonii aż chce się zmienić wszystko i tylko niewiadomo za co się zabrać najpierw. I jak takie myśli mnie nachodzą to stwierdzam, że dopada mnie emigracyjna codzienność, która na dobrą sprawę niczym nie różni się od codzienności w kraju. No, może prawie niczym. I wtedy jakaś taka zła na samą siebie jestem, bo przecież zdecydowałam się wyjechać, żeby było fajnie i coś się działo. No a tu... jesień, szarość za oknem i nuda.

Na szczęście nie jest jeszcze aż tak do końca źle. W mojej głowie siedzi takie lekarstwo na lekką deprechę. Może raczej recepta niż lekarstwo. Chodzi o to, by przez chwilę być turystą. Takim, co to się nie spieszy, idzie sobie ulicą czy parkiem i dostrzega jakieś takie drobnostki jak odbicia pomarańczowo - złocistych drzew w rzece albo jakieś niesamowite, raczej nieprzydatne nikomu przedmioty na wystawie sklepowej. Fajnie jest mieć w takich momentach aparat, by móc powiedzieć: "Chwilo trwaj! Jesteś piękna!" i uwiecznić tą sekundę zachwytu.
Lubię czuć się turystką, bo uważam, że to przywilej. Przywilej do robienia głupot, dziecinnej beztroski, okazywania radości i braku tego całego: "Eh, to nie wypada, bo co ludzie powiedzą..."
Byłam ostatnio w małym miasteczku w Irlandii Północnej. Spodobała mi się dekoracja okna jednego z lokalnych pubów. Sięgnęłam więc po aparat i do dzieła! Po zrobieniu paru zdjęć zrobiłam lekko speszoną minę, gdyż zauważyłam, że zostałam spostrzeżona przez osoby siedzące w środku. No cóż, jestem turystką, wolno mi - mówię do siebie i już jakoś tej radości mam w sobie więcej.

No comments:

Post a Comment