Friday 5 March 2010

wspominki z pajolandii

Z przerażeniem stwierdzam, że już dawno nie pisałam... Niby wiosna idzie, ale dalej jest tak zimno, że brak mi energii... Do pisania też? A może rutyna, codzienność i monotonia życia w tym deszczowym kraju sprawia, że mam ochotę zapaść z sen zimowy?
Ale nie zamierzam dziś marudzić i użalać się nad swym marnym losem. Bo właśnie przypomniał mi się pewien zwariowany dzień w pajolandii, czyli w mojej cudownej pracy...
Wiadmo, dzień jak codzień był, nie pamietam już czy padało czy świeciło słońce... Nie pamiętam też czy było busy, ale chyba niespecjalnie. Ale jednak Los postanowił nie być dla mnie tego dnia okrutny i przełamać nudę i szarość choć na chwilę. A więc do pajolandii wstąpiła z gracją elegancka pani w długim modnym płaszczu i z lakierowaną torebką (fuj! ble!). Mówię grzecznie, a może wcale jakoś niespecjalnie grzecznie, ale mówię "Dzień dobry. Czy mogę pomóc?". Cisza. Pani się patrzy na pajolandzką gablotę z ciepłymi pajami. W końcu tym takim "ęą" pseudoeleganckim tonem oznajmia: "Two sausage rolls, please." To się ją pytam, czy mogę je zapakować razem. Pani oburzona wręcz odpowiada: "Jak to razem? Nie! W osobne torebki!". Dobra, zapakowałam w osobne, choć zawsze odczuwam lekki dyskomfort, gdy muszę postąpić tak nieekologicznie i zamiast jednej papirowej torebki zużyć aż dwie... No ale ok, niech ma. Podaję jej więc te cuchnące sosydż rolsy i kasuję funta dziesięć. Na co pani obrzuna prawie krzyczy na mnie, że co to ja sobie wyobrażam, że jak ona ma je zanieść do domu czy gdzieś tam, skoro jej nie podałam tzw. carrier bag? No to ok, podałam jej większą papierową torbę, odczuwając jeszcze cięższy dyskomfort na polu ekologii. Pani jednak dalej pozostawała oburzuna na to jak beznadziejny customer service przed chwilą jej dostarczyłam...
Więc ja oczywiście zaczęłam rozkminiać i myśleć (tego z kolei bardzo nie lubi szef pajolandii, ale to inna bajka) i tak jakoś no... Z jednej strony to faktycznie trzeba z klientami prowadzić dialog i rozmawiać do nich jak do ludzi... No ale jak jakieś mniej więcej 50 czy nawet 100 razy dziennie powtarzam parę tych samych formułek, non stop, jak jakiś automat dosłownie to to już jest nudne. I dla mnie i dla otoczenia. I to już nie jest rozmowa. To jest zautomatyzowanie ludzi. Jeden mały etap przed kolejnym, który polega na zastąpowaniu ludzi automatami jak to na przykład ma miejsce w Tesco. Zdarzyło mi się parę razy powiedzieć do takiego automatu "dziękuję" kiedy wydawał mi resztę za zakupy. I pozwoliło mi to się poczuć jakoś bardziej ludzko... tak, hmm... jakoś mniej w próźni, gdzie jestem ja i różne automaty...
No i jakoś tak mniej więcej rozkminiałam sobie o tych automatach w między czasie sprzedając paje... I wtedy do pajolandii wkracza para turystów w wieku emerytalnym. Zamawiają po kawie i czymś tam i siadają w rogu przy czarnym parapecie. Po jakieś dłuższej chwili pan podchodzi do kasy czy też do lady z pajami czy też do mnie. Zamawia coś tam jeszcze i pyta się mnie skąd pochodzę. Odpowiadam, że z Polski, a w tym momencie pan wyciąga w moją stronę rękę, w której trzyma trzydzieści pensów... I mi je podaje, choć tuż przed nim, obok kasy stoi puszka z wielkim napisem TIPS, do której chwilę później wrzucam otrzymane monety. I wtedy z kolei zaczynam rozkminiać, czy to był napiwek dla mnie, bo taka miła jestem (ach!) czy też wsparcie dla biednych dzieci ze wschodu, które przyjeżdżają na wyspę zarabiać na życie w pajolondiach i innych takich wspaniałych miejscach. Jakoś opcja, że pan puszki z tipami nie zauwazył przychodzi do mojej głowy nieco później... Bo wcześniej do pajolondii przychodzi pani, może nie jakoś superelegancka, ale niewątpliwie wymagająca. Rozgląda się po sklepie, patrzy na półki, gablotki... I w końcu pyta: "Don't you have the real food?". Teraz to już zgłupiałam na serio! Przepraszam bardzo, to nie real foods to pajolandia!! Tu nie sprzedajemy warzywek tylko paje. Niestety. Znowu pojawia się dyskomfort ekologiczny... Ze smutkiem odpowiadam, że nie, że mamy paje... kanapki, paje, ciastka, pączki... Pani też posmutniała i wyszła... A w moim umyśle zrodziła sie bardzo niedorzeczna odpowiedź na pytanie szefa pajolandii "Co zrobić, aby przyciągnąć klientów?": "Zacznijmy sprzedawać warzywka!!"
Dni upłynęły od tej pory... Deszczu spadły litry albo nawet hektorlitry... A nic się nie zmieniło. Warzyw ani owoców w pajolandii nie ma, chyba, że je sobie na lunch przyniosę.
A życie toczy się dalej!

1 comment:

  1. Niniejszym pragne zauwazyc, ze nie wiem jak to wyglada u Was, ale w mem Strabanowie pomysl z warzywami by zginal smiercia naturalna wraz ze zwiednieciem warzyw, ktorych nikt by nie ruszyl. Najlpeszym dowodem na to, jest chociazby fakt, ze pod koniec dnia, w kantynie, tylko frytki sa swieze - ergo dosmazane na biezaco. Caly green food jest zwiedly i niekoniecznie apetyczny. Jedyne co schodzi to faolka - niestety... Naszczescie wentylacja na hali dobra ;)
    D.

    ReplyDelete